Znowu ten „Domofon” dzwoni, a w windzie trup

    Z horrorami to jest tak, że pisząc opinie o nich warto pamiętać, że przed kropką czy przecinkiem nie stawia się spacji. Czemu o tym piszę? Nie wiem, bo mam ochotę. Spokojnie, ta recenzja nie będzie (a przynajmniej żywię taką nadzieję) bełkotem bez sensu człowieka, który przeczytał książkę i teraz nie wie co o niej powiedzieć, więc musi wypełnić recenzję pierdołami, byle tylko osiągnąć tę pożądaną minimalną granicę pięciuset słów. No, więc czas przejść wreszcie do Domofonu. Jak udał się Zygmuntowi Miłoszewskiemu jego debiut powieściowy?

    Akcja książki ma miejsce w bloku mieszkalnym na warszawskim Bródnie. Wprowadzające się młode małżeństwo już na dzień dobry znajduje w windzie trupa, któremu coś ucięło głowę. No i tak zaczyna się ta dość niepoważna historia o poważnych problemach. Fabuła jest jak na horror przystało, czyli im dalej, tym bardziej przewidywalna, to chyba taka choroba trawiąca ten gatunek. Niektóre wątki wydają się dokądkolwiek nie zmierzać, ale wydaje mi się, że takie wrażenie wynika z przyzwyczajenia do tego, iż wszystko w książce musi do czegoś prowadzić. No ja się nie znam, ale tak nie sądzę, jednak nie uważam, żeby jakikolwiek element Domofonu był bez sensu, dla mnie wszystko tu jest spójne. Wydaje mi się, że problemem może być długość powieści, ponieważ Domofon długi nie jest i gdyby Miłoszewski dał sobie więcej miejsca, mógłby rozwinąć pewne elementy. Z drugiej strony podoba mi się skondensowanie tej opowieści, dzięki temu zakończenie nie jest przeciągnięte i książka kończy się akurat wtedy, kiedy mogłaby zacząć nudzić, albo strzelać w czytelnika absurdami.

    Domofon zaczyna się cytatem z Lśnienia Stephena Kinga i ten klasyk horroru zostanie z nami do końca, ponieważ Miłoszewski bierze motywy znane z historii amerykańskiego pisarza, żeby zbudować na nich własną fabułę. Nie jest to jednak retelling ani kopiowanie Lśnienia, raczej przyjemna inspiracja. Jeśli ktoś jest fanem Kinga, to znajdzie w Domofonie dużo dla siebie, szczególnie jeśli chodzi o postacie.

    Mamy kilku głównych bohaterów, ale w sercu Domofon jest opowieścią o zbiorowości, tak jak Miasteczko Salem czy Sklepik z marzeniami Stephena Kinga. U Miłoszewskiego znajdziemy dużo postaci, jednak nie tak dużo jak to u króla horroru czasem bywa. Wszyscy są to wyraziści, albo mają przynajmniej jakieś wyróżniające cechy, dzięki czemu da się ich odróżnić nie tylko po imionach i nazwiskach. A wspominam o tym dlatego, że właśnie w tym elemencie Zygmunt Miłoszewski wygrywa w zawodach ze Stephenem Kingiem.

    Co najlepsze, książka nie traktuje się zbyt poważnie. Humoru jest tu dużo, wręcz bardzo dużo, a żarty trafiają prosto w moje poczucie tego co śmieszne. No świetnie, właśnie tego potrzebujemy w horrorach, nie tylko samej groteski, ale także żartów, bo to pozwala nam rozładować napięcie. Jeśli chodzi o grozę, to jest bardzo dobrze. Kiedy Miłoszewski chce przerazić, robi to skutecznie. Oczywiście pod koniec, kiedy akcja przyspiesza, już jest gorzej, Domofon bawi mniej a straszy prawie w ogóle ale to jest chyba cecha gatunku, mało który horror przeraża do samego końca.

    Zygmunt Miłoszewski zaliczył bardzo udany debiut. Domofon czyta się szybko, książka angażuje, ciekawi, dostarcza śmiechu i grozy, więc daje wszystko, czego mógłbym od niej oczekiwać. Mocno polecam, przepyszna rozrywka.
 
    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka