Rozpędzeni prosto w „Ciemną stronę Słońca”!
Właściwie to jest moja pierwsza powieść Terry’ego Pratchetta, bo poprzedni Dywan był przez pisarza przerabiany, a przy okazji Ciemnej strony Słońca żadnych takich informacji nie znalazłem, także… teraz można krytykować z przekonaniem, że mam do czynienia z pełnoprawnym, jednolitym i spójnym dziełem. A byłem nastawiony raczej pozytywnie, bo… nie wiem dlaczego, ale chciałem, żeby mi się spodobało i żebym w przyszłości połykał książki Pratchetta niczym młody pelikan. Dom Sabalos wkrótce będzie obchodził pół roku czy coś w tym stylu i w związku z tym czeka go objęcie władztwa nad całą planetą. Niestety nie jest za różowo, ponieważ dzięki mocy obliczania prawdopodobieństwa (coś mi to mówi, ale chyba nie mogę sobie przypomnieć, co dokładnie…) prawie pewne jest, że zostanie on zamordowany w zamachu. To się dzieje, ale Dom nie ginie. I tak zaczyna się jedna z najnudniejszych, najbardziej bełkotliwych historii, jakie miałem nieprzyjemność czytać. Serio, nie mam nic więcej do napisania i