„Znalezione nie kradzione” i nagle ten cykl coś znaczy

    Pierwsza część serii o detektywie Hodgesie była bardzo rozczarowująca, okej? Możesz ją lubić (jeśli tak jest, to zazdroszczę), ale Stephen King się nie popisał przy Panie Mercedesie. Ale nasłyszałem się, że Znalezione nie kradzione jest lepsze i odchodzi od kryminału, więc z bardzo pozytywnym nastawieniem sięgałem po kolejną książkę z Billym Hodgesem. No i skończyłem bardzo zadowolony.


    John Rothstein jest pisarzem, autorem trylogii o Jimmym Goldzie. Jego spokojne życie w samotności zostaje przerwane, gdy do jego domu wpada Morris Bellamy - największy fan jego twórczości, który jest wściekły na swojego idola, że ten ośmielił się zniszczyć bohatera swojej trylogii (czy znajdzie się fan Kinga, któremu nie skojarzyło się to z automatu z Misery?). Bellamy morduje Rothsteina, zabiera mu pieniądze, notesy z nigdy nieopublikowaną twórczością pisarza i ukrywa łup. Niedługo później za gwałt dostaje się do więzienia. Lata później syn jednej z ofiar Pana Mercedesa Peter Saubers  znajduje zakopany skarb Morrisa i ponieważ jego rodzina sobie nie radzi, chłopak postanawia wspomóc ojca i mamę. Jednak wkrótce notesy z kolejnymi książkami o Goldzie staną się dla niego o wiele ważniejsze od pieniędzy. Te zresztą w końcu się kończą, w przeciwieństwie do zapotrzebowania na nie. Tak więc Pete wpada na świetny pomysł sprzedania notesów, niestety w tym czasie na wolność wychodzi Morris, którego jedynym celem jest odzyskanie tego, co kiedyś zdobył. Peter stanie przed wielkim niebezpieczeństwem, przed szaleńcem, który nie ma nic do stracenia. Pewnie się zastanawiasz gdzie w tym wszystkim Bill Hodges i jego weseli towarzysze. No niestety Znalezione nie kradzione nie sprawdza się zbytnio jako kontynuacja Pana Mercedesa. Hodges mógłby być wymieniony na kogokolwiek i zupełnie niczego by to nie zmieniło. Nawet ten bohater nie jest już tą samą postacią, dzięki czemu staje się jeszcze bardziej niepotrzebny i dodatkowo moim zdaniem kompletnie typowy i nudny, wykastrowany z charakteru, do którego przywykłem w Panu Mercedesie. Przez to wszystko nie trzeba znać pierwszej części, żeby cieszyć się z drugiej. Jedyny ciągnięty także w Znalezione nie kradzione wątek z Pana Mercedesa, to sprawa warzywa, jakim stał się Brady Hartsfield. I to jest bardzo dobre. Podobnie jak całe zakończenie książki. Książka jest naprawdę wciągająca, a za każdą kolejną stroną napięcie rośnie.


    W Panu Mercedesie mieliśmy relację między detektywem a mordercą, tutaj natomiast relację Peter-Morris, fan-fan. Wprawdzie do pierwszego spotkania naszych dwóch głównych bohaterów dochodzi stosunkowo późno, ale kiedy już się konfrontują, nie można oderwać się od lektury. I właśnie najlepsze są te momenty, gdy widać desperację w nich obu, gdy czuje się, że oboje mają obsesję na punkcie twórczości Johna Rothsteina. Sposób w jaki ostatecznie kończy w powieści Morris Bellamy jest bardzo poruszający. No i to jedyny moment, gdy Hodges robi coś przydatnego w tej powieści, więc moje gratulacje, książki powiązane, można iść do domu.


    Tak naprawdę nie mogę się na Znalezione nie kradzione złościć. To bardzo dobra książka, żaden kryminał, tylko pełnokrwisty thriller, książka idealnie w stylu Stephena Kinga, która ucieszy nie tylko fanów tego pisarza, ale także zupełnie nowych czytelników, w tym też tych, którzy nie mieli wątpliwej przyjemności czytania Pana Mercedesa. Wszyscy powinni się tu odnaleźć, książka jest bardzo przyjemna. Polecam.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka