„Zielona Mila”, czyli przerost formy nad treścią

    Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy przeczytałem Zieloną Milę Stephena Kinga byłem naprawdę zachwycony i przez długi czas to właśnie tę powieść uważałem za najlepsze co kiedykolwiek napisał King, lepsze niż nawet Cmętarz zwieżąt czy Dolores Claiborne. Ale lata mijają i wracając do historii o naczelnym klawiszu Bloku E nie jestem w stanie przejść obok jej największej wady, która psuje kompletnie całą książkę. I nie mam zamiaru przekonywać nikogo, że Zielona Mila jest kiepska, zazdroszczę każdemu kto ją uwielbia i sam chciałbym nadal kochać tę książkę.


    Paul Edgecombe, przebywający obecnie w domu spokojnej starości wraca pamięcią do lat 30., kiedy to zawiadywał blokiem śmierci więzienia Cold Mountain, żeby wspomnieć ostatnią egzekucję, w której brał udział. Mowa o śmierci Johna Coffeya, olbrzymiego, najwyraźniej upośledzonego czarnoskórego mężczyzny, który został skazany za gwałt i zamordowanie dwóch dziewczynek. Gość wydaje się jednak być najłagodniejszą osobą, jaką Paul kiedykolwiek spotkał i tutaj pojawia się pytanie - czy Coffey naprawdę jest winny? Pojawienie się tego człowieka zmieni życie każdej osoby przebywającej wtedy na Zielonej Mili - drogi, którą przemierzają skazańcy na krzesło elektryczne - i to zarówno strażników jak i dwóch innych więźniów czekających na ostateczną karę. Tutaj objawia się to, co psuje całą książkę. Ta historia zupełnie do niczego nie prowadzi. Przyznaję, że zakończenie jest świetne, ale nie w kontekście tego co stało się z Johnem, ale podsumowania wygłoszonego przez starego już Edgecombe’a. Natomiast wydarzenia w bloku śmierci zupełnie nie zaskakują i każdy będzie wiedział jak się to musi skończyć.


    Wydaje mi się, że powodem tego może być fakt, iż pierwotnie książka była wydawana w odcinkach. I pomijając kwestie marketingowe, był to świetny pomysł. Dzięki temu każdy fragment ma swoje zakończenie a King musi budować napięcie, żeby czytelnik chciał czytać dalej. Oczywiście ma to swoje wady, jeśli czytamy tę książkę jako całość, ponieważ autor powtarza czasami te same informacje. Nie mogę jednak nie przyznać, że od Zielonej Mili nie można w żaden sposób się oderwać, ponieważ wszystko tutaj jest na swoim miejscu, nie ma ani jednej zbędnej postaci, ani jednego zbędnego wątku. Tylko że podczas czytania ciągle miałem wrażenie, że autor chce mi coś ważnego powiedzieć, jednak nic takiego w powieści nie znalazłem. Dla kogoś nowinką wielką będzie to, że ludzkie życie jest ważne i nie można sobie szafować śmiercią na lewo i prawo? Albo że świat nie zawsze jest sprawiedliwy? Naprawdę, to jest ta wielka nauka, jaką niesie sobą Zielona Mila? Teraz ktoś może mi zarzucić, że tak naprawdę chodziło o to podsumowanie Paula po latach, które przecież pochwaliłem, ale moim zdaniem ono wyszło autorowi przypadkiem, podobnie jak klamra wynikająca z pojawienia się pewnej postaci oraz tego porównania dwóch bohaterów, które czyni Paul. Do tego ostatniego King zresztą sam się przyznaje w posłowiu.


    Nie mam natomiast problemów do niezbyt ambitnych portretów psychologicznych bohaterów, ponieważ ja odbieram Zieloną Milę bardziej jako baśń czy przypowieść. Wystarczy tylko popatrzeć na te motywy mesjanistyczne oraz kompletną degradację moralną Williama Whartona (nie, nie tego pisarza) oraz Percy’ego Wetmore’a. Szkoda tylko, że nie idzie za tym nic więcej ponad dostarczenie nam sprawnego czytadła.


    Podsumowując, jak najbardziej polecam Zieloną Milę, ponieważ moje narzekania raczej nie znajdą odzwierciedlenia we wrażeniu przeciętnego czytelnika tej książki. A naprawdę dobrze się to czyta i warto się przemęczyć do ostatecznego zamknięcia rozważań Paula Edgecombe’a.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka