Nie trać czasu na moją recenzję „Frankensteina”

    Konfrontowanie się z klasyką jest zawsze ryzykowne. No bo nie można pewnym książkom odmówić ich wielkości i tak dalej, więc robi się dziwnie, kiedy trzeba je z jakiegoś powodu skrytykować, bo na przykład bije z nich potężny, nawet jak na czasy ukazania się danej pozycji seksizm. Właśnie z tego powodu podchodziłem do legendarnego przecież Frankensteina z lekką obawą. No i jak bardzo pozytywnie się zaskoczyłem! Czasami jak czytam starsze książki zastanawiam się, czy to ma sens, bo ten język i sposób opowiadania jakoś mi nie leży, ale co jakiś czas trafia się powieść, która udowadnia, że jak najbardziej jestem w stanie czerpać czystą przyjemność z takiej narracji.


    Angielski żeglarz Robert Walton utknął wśród arktycznych lodów, a ponieważ nie ma co robić na pustkowiu, spędza czas na pisaniu listów. Pewnego dnia podróży załoga okrętu dostrzega dziwną postać, podróżującą w samotności. Później napotykają wycieńczonego rozbitka, szwajcarskiego przyrodnika Wiktora Frankensteina. Gdy ten odzyskuje siły, opowiada Waltonowi przerażającą opowieść. O tym, jak zafascynował się filozofią naturalną, zgłębiał tajemnice życia, by posiąść największą moc - iskrę stwarzania. O tym, jak wykorzystał ową moc, formułując demona i dając mu życie. O tym, jak przeraził się przerażającym dziełem i musiał zmierzyć się z konsekwencjami swojego czynu. Opowieść o potworze Frankensteina jest bardzo prosta na tym podstawowym polu, jednak nawet patrząc jedynie na czystą fabułę jest to książka bardzo interesująca.


    Ja nie mam zamiaru wykładać tutaj swojej interpretacji, ponieważ Mary Shelley napisała książkę, którą można wykładać na przeróżne sposoby. Co najlepsze, nawet wykluczające się wzajemnie interpretacje nie będą się wykluczać, co wydaje się wprawdzie niemożliwe, jednak w przypadku Frankensteina działa. Dość powiedzieć, że jest to dzieło bardzo smutne, poruszające i tak uniwersalne, że już bardziej być nie mogło. Autorka napisała książkę, która jest aktualna i będzie na wieki wieków. Ja nie lubię oceniać innych ludzi, dlatego też wyjaśnienie tego, co mnie poruszyło najbardziej pozostawię dla siebie.


    Nie jestem człowiekiem, który lubuje się w zapamiętywaniu cytatów w czytanych książkach i dumania potem nad nimi, jednak powieść Shelley jest tutaj wyjątkiem. Język, który w innych książkach byłby pewnie pretensjonalny i nieprzystający do rzeczywistości, tutaj działa, jest jak najbardziej na miejscu. Konstrukcja szkatułkowa i zamieszczone w powieści listy gdzie indziej byłyby dla mnie czymś frustrującym, tutaj jednak spełniają swoje zadanie. Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem, bo rzadko zatrzymuję się z czytaniem, żeby coś przemyśleć, żeby powtórzyć ładne zdanie, żeby rozważyć możliwości interpretacyjne, a Frankenstein nieraz mnie do tego zmusił.


    Jak na lubię trafiać niespodziewanie na tak wybitne powieści! Jeśli masz jakieś wątpliwości czy po Frankensteina sięgnąć, to zapewniam, że warto. Nie bój się również tego, że może być ona przeintelektualizowana, skądże znowu, zachowuje balans między ładnymi zdaniami a sensownym wypowiadaniem się. Polecam każdemu i zachęcam do jak najszybszej lektury, bo nie ma co tracić czasu. Twoje życie będzie pełniejsze po lekturze tej opowieści, więc egzemplarz w dłonie i czytamy!


    A na koniec mała prywata - jak miło jest poczytać coś starego, co traktuje kobiety jak ludzi i jest bardzo feministyczne w swojej wymowie. No ale chyba nie ma co chwalić, w końcu napisała to kobieta.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka