„Czarnoksiężnik i kryształ” w ramach siedzenia i gadania

    Po poprzedniej części Mrocznej Wieży, Ziemiach jałowych, stałem się fanatykiem tego cyklu. Jednak muszę się przyznać do tego, że do czwartej części podchodziłem z dużą ostrożnością. A to dlatego, że czytałem opis, wiedziałem o czym powieść będzie i absolutnie nie byłem do tego przekonany. Wynika to z tego, że ja ogólnie nie jestem pozytywnie nastawiony do uzupełniania fabuły w miarę toczenia się historii. No bo serio, co jest interesującego, że och, och, się dzieje akcja, bardzo dobrze się dzieje, ale teraz sobie usiądziemy i opowiemy historię swojego życia. Zresztą - po co dopowiadać nam cokolwiek o Rolandzie? Moim zdaniem jednym z powodów tego, że to jest taka fascynująca postać to właśnie ta tajemnica. Co się stało, że Roland stał się tym, kim jest teraz? Takie pytania były fascynujące, ale nigdy nie chciałem poznać konkretnych odpowiedzi, bo to nie jest potrzebne, przecież nie o tym była Mroczna Wieża. No ale Stephen King postanowił, że tak dłużej nie może być, trzeba nam opowiedzieć o rewolwerowcu.


    Nasi wędrowcy wychodzą zwycięsko z pojedynku na zagadki z szalonym pociągiem. Zaskakująco, zwycięzcą okazuje się Eddie, co pozwala Rolandowi po raz kolejny zrewidować swoje patrzenie na niego. Bohaterowie docierają do Topeki w świecie zniszczonym przez epidemię zabójczej grypy. I właśnie w tym momencie, gdy pojawiają się kolejne interesujące elementy, przychodzi czas, by Eddie, Susannah i Jake poznali historię Rolanda. Ja nie chciałem, ale niestety nikt mnie nie pytał o zdanie. W każdym razie rewolwerowiec zaczyna snuć historię, która kontynuuje to, czego dowiedzieliśmy się jeszcze w pierwszym tomie Mrocznej Wieży. Roland przedstawia nam historię swojej pierwszej miłości, zakochania w Susan Delgado. W jego opowieści oprócz wrogów i sprzymierzeńców pojawia się również mroczna, kryształowa kula, która stanie się przekleństwem Rolanda. King rezygnuje więc z tej szalonej mieszanki, którą tak pokochałem w Ziemiach jałowych, na rzecz klimatów zdecydowanie bliższych zwykłemu fantasy. I to jest strasznie rozczarowujące, szczególnie, iż większość tego bajania to historia miłosna, która wychodzi tak trochę średnio. Cóż, nigdy nie byłem fanem ukazywania miłości u tego autora i Czarnoksiężnik i kryształ mojego poglądu nie zmienił. Tak więc historia jest przeraźliwie nudna, nic nie wnosi i niczego ciekawego się z niej nie dowiedziałem. Jedyne interesujące momenty dzieją się na początku i na końcu książki, czyli gdy nie obserwujemy retrospekcji Rolanda.


    Ale to też nie jest tak, że nie ma tu elementów godnych pochwały. Finał pojedynku na zagadki, którego wynik od początku znamy, jest naprawdę emocjonujący i interesujący. No i King nadal bezczelnie strzela nam oczywistymi nawiązaniami - najpierw do swojego Bastionu, pojawia się tu zresztą (ponownie) sam Randall Flagg, a potem do Czarnoksiężnika z Krainy Oz. I to jest tak jawne, tak niepotrzebne, tak głupio bezczelne, że nie jestem w stanie tego nie kochać.


    Co do bohaterów, to nie mam co mówić, bo Eddie, Susannah i Jake nie mają tu dużo miejsca dla siebie. Bohaterowie opowieści Rolanda są nudni, a sam rewolwerowiec stał się postacią o wiele mniej interesującą, chociaż z pewnością bardziej ludzką, no i czuć tę więź, które łączy go z drużyną.


    Cóż, Czarnoksiężnik i kryształ miał być chyba chwilą oddechu, ale dla mnie jest niepotrzebnym zapychaczem. Wszystko, co tu jest dobrego, zostało poświęcone na rzecz nudy. Szkoda.


    Ale jedno jest pewne - Mroczna Wieża jest coraz bliżej.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To przykre, że życząc „Spełnienia marzeń!”, mamy na myśli uwolnienie się od patologii, nieszczęść i cierpienia, a nie na przykład kupienie sobie ładnego domu (ale w sumie go nie potrzebujemy, przecież zawsze go dostajemy u pani Katarzyny Michalak za pół darmo)

„Vertical”, czyli chyżo pikujmy dla objawienia!

Oby był to dobry „Omen”