Król z najgorszej strony - „Worek kości”

    Czas na tę wyjątkową, negatywną recenzję książki Worek kości. Przed lekturą miałem bardzo pozytywne przeczucia, bowiem na pierwszy rzut oka ta powieść może wydać się czymś fantastycznym. W końcu wszystkie elementy za które kocha się twórczość Stephena Kinga są na miejscu, ale niestety tylko pozornie. Zatem dlaczego moim zdaniem Worek kości jest jedną z najgorszych książek tego autora?


    Historia opowiada o pisarzu Michaelu Noonanie, któremu umarła nieszczęśliwie żona. No przykro, szczególnie, że Mike nie tylko będzie musiał zmierzyć się z traumą wywołaną stratą ukochanej oraz dziecka, które ta nosiła, ale także z kryzysem twórczym. I cztery lata po śmierci żonki protagonista myśli sobie: hej, przecież mam ten domek nad jeziorkiem Dark Score, gdzie żyją sami uprzejmi ludzie, a nie byłem tam od śmierci Jo, od czterech lat, to może sobie tam pojadę. No i tak to się zaczyna - w domu straszą duchy, ponadto Mike angażuje się w konflikt pomiędzy pewnym bogatym starcem a jego synową, którzy toczą zaciekły spór o opiekę nad małą dziewczynką. No i śledzimy tę historię, która jest tak bardzo nieangażująca, że nadal w sumie nie mogę uwierzyć w to, że można mieć aż tak gdzieś co się dzieje z bohaterami czytanej powieści Kinga. Jest tutaj cała masa dobrych pomysłów - nawiedzony dom, kryzys twórczy, tajemnica skrywana przez lokalną społeczność, sekrety nieżyjącej żony, godzenie się ze śmiercią. Tyle, że to wszystko jest zmiksowane w beznadziejny sposób. I szczerze mówiąc, nie mam pewności z czego to wynika.


    Wydaje mi się, że chodzi głównie o dwie rzeczy. Żeby książka była ciekawa, musimy polubić głównego bohatera, natomiast Mike jest tak antypatyczny jak tylko się da. Przyznaję, że samo pokazanie traumy wywołanej śmiercią małżonki jest bardzo dobre, ale cała reszta już mniej. Michael jest strasznym zboczeńcem, który myśli ciągle o seksie i ja wiem, że to jest Stephen King, ale nigdy wcześniej nie napisał on takiego zwyrola, który ogląda zdjęcie zmarłej żony, doznaje erekcji, a potem stwierdza, że w takiej sytuacji, jeśli nie ma się pod ręką kobiety, zostaje masturbacja. Czy można bardziej przedmiotowo traktować kobiety? I ja mam niby polubić tego bohatera. Druga sprawa to społeczność nad jeziorkiem. Nie dość, że wszyscy są synonimem pojęcia zaściankowość, to jeszcze autor zupełnie nam ich nie przedstawia. Zwyczajnie każe się nam zaakceptować fakt, że niby są tam jacyś ludzie, którzy ciągle tylko naszych bohaterów podglądają, ale nie widzimy tego w praktyce. Może nie czepiałbym się tego tak bardzo, gdyby Stephen King nie udowadniał nam wcześniej, że jest w stanie opisać małą społeczność, na przykład w Miasteczku Salem.


    Pamiętam, że przy okazji recenzji To narzekałem na krytyczne stężenie patologii. Tyle, że tam to było konsekwentne przez całą książkę, natomiast tutaj mamy jedną taką scenę, która jest tak idiotyczna, patologiczna i kreskówkowa, że po niej nie da się już poważnie Worka kości traktować. Nie mam pojęcia, czy ona miała być komediowa, ale jeśli tak, to dlaczego wszystkie pozostałe wątki są maksymalnie poważne?


    Ostatecznie Worek kości jest właśnie takim workiem, do którego powrzucano różne na pozór ciekawe wątki, ale z jakiegoś powodu wyszła z tego naprawdę mierna książka. Nie wiem dlaczego tak to wyszło, wiem jednak, że jeśli do Worka kości kiedykolwiek wrócę, na pewno nie nastąpi to zbyt szybko. W całego serduszka nie polecam. Nienawidzę tej książki.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka