„Gwiezdne szczenię” - cierpiałem

    Niesamowita moc internetu sprawia, że można sobie sięgnąć po zapomnianą przez bogów książkę, która kurzy się gdzieś w pudle, by okazało się, iż była ona ponoć przygodą dla wielu czytelników, a jej autor cieszy się w danym środowisku jakąś estymą. Szczerze mówiąc, ja nigdy o bardzo niepełnosprawnym, pionierze Fandomu Jacku Izworskim nie słyszałem, ale może to i dobrze, bo dzięki temu będę w stanie ocenić Gwiezdne szczenię tak jak na nie zasługuje. Czyż wszyscy nie jesteśmy gwiezdnymi szczeniętami, które patrzą w górę, ku niebu i bezradnie sięgają, chcąc wznieść się ku gwiazdom? Na szczęście nie jesteśmy za to literackimi szczeniętami.


    Wyprawa statku „Horsedealer” (koński dostawca twoich ulubionych narkotyków jak mniemam - może cała ta książka to tylko przeraźliwie nudny narkotykowy trans?) wyrusza w gwiazdy. W załodze znajduje się nasza narratorka, Helena Borek. No i sobie lecimy, jest fajnie, potem mniej fajnie, bo ktoś sobie umiera, ale czytelnik się nie przejmuje, bo bohaterowie są przecież nieistotni, a przynajmniej z takiego założenia najwidoczniej wyszedł Izworski, bo tak papierowych, pozbawionych charakteru postaci nie można napisać przypadkowo. W każdym razie w pewnym momencie kończy się część I i zaczyna się część II, gdzie nagle z dupska zmienia nam się narrator i dostajemy bajeczkę o stworzonkach, co sobie żyją gdzieś i mają przygody. W tym momencie wyłączyłem się, bo… bo to po prostu było już za dużo. Potem ludzie spotykają tego kulonika, jest spotkanie cywilizacji z cywilizacją, misje, przygody, szybkie uczenie się i tak dalej. Wiadomo, znamy i nie lubimy, a przynajmniej nie w takiej formie. Tak czy inaczej przez resztę książki przemknąłem skulony, a przynajmniej pochylony, czyli szybko, bez większej uwagi, byle tylko dotrwać do końca i powiem szczerze - było bardzo ciężko.


    Kiedy się Gwiezdne szczenię czyta, ma się wrażenie, jakby Jacek Izworski nie przeczytał nigdy żadnej książki. Występujące tutaj opisy czy rzeczy, na które autor zwraca uwagę sprawiają wrażenie, jakby były pionierskie. Jakby Izworski chciał zachwycić czy chociażby zaciekawić tym, co my już dobrze znamy. Może faktycznie tak było i to jest powodem biedy fabularnej. No niestety, czytałem już w swoim życiu parę innych powieści, które ukazały się przed Gwiezdnym szczenięciem.


    Teraz powinienem powiedzieć coś o bohaterach, niestety nie jestem w stanie. Jak już napisałem, są papierowi do porzygu. Co zabawne, w pewnym momencie autor próbuje przejąć czytelnika losem narratorów… ale przecież oni opowiadają swoją historię, więc każdy czytający dobrze wie, że oni nie mogą umrzeć. Pan Izworski mógłby zacząć myśleć o takich najprostszych rzeczach. I tak, tam niby na końcu jest coś takiego, co by to mogło usprawiedliwiać… ale prawda jest taka, że żeby to zaakceptować, ja musiałbym przed rozpoczęciem lektury spojrzeć na tytuł ostatniego rozdziału. Zakładanie, że czytelnik coś takiego zrobi, jest głupie.


    Ostatecznie Gwiezdne szczenię nie przedstawia ciekawie zderzenia naszej cywilizacji z obcymi i nie jest świetnym sposobem na spędzenie wolnego czasu. To raczej nudy, nudne flaki, które ciągną się niemiłosiernie. Chciałem się też trochę powyzłośliwiać nad tą stratą czasu Izworskiego, ale nie ma to sensu. Nie ma, gdyż pozostaję obojętny. Nie chce mi się już myśleć o Gwiezdnym szczenięciu. Nie polecam.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To przykre, że życząc „Spełnienia marzeń!”, mamy na myśli uwolnienie się od patologii, nieszczęść i cierpienia, a nie na przykład kupienie sobie ładnego domu (ale w sumie go nie potrzebujemy, przecież zawsze go dostajemy u pani Katarzyny Michalak za pół darmo)

„Vertical”, czyli chyżo pikujmy dla objawienia!

Oby był to dobry „Omen”