„Czarnoksiężnik z Północy”, czyli bajda o miejscu, gdzie gdy zwiadowca nie może, tam zwiadowcę i kurierkę pośle

    Cykl Zwiadowcy Johna Flanagana to ciężki kawałek chleba. Z jednej strony te książki czyta się szybko i z niemałą przyjemnością, z drugiej autor naprawdę nie chce, żeby czytelnicy zatrzymali się dłużej na fabule tych jego pisanin. Mimo wszystko Bitwa o Skandię była nienajgorsza, a poza tym przy okazji Czarnoksiężnika z Północy (albo na północy jednak, ale co ja tam wiem, pewnie z północy brzmi mroczniej i generalnie lepiej) mamy nową, niezwiązaną z tymi morgarathowymi ekscesami historię, więc jeśli kiedykolwiek miałbym dać Flanaganowi szansę za zachwycenie mnie, to właśnie przy okazji piątego tomu Zwiadowców.


    Minęło pięć lat od czasu legendarnej Bitwy o Skandię, czyli też od bitwy o Skandię. Will Treaty (bo takie nadano mu nazwisko) osiągnął swój wymarzony cel i został pełnoprawnym zwiadowcą. Oczywiście nie rzucają go na głęboką wodę, otrzymuje zatem przydział w sennym lennie Seacliff, gdzie życie toczy się wolnym tempem i generalnie panuje niedbałość. Ale spokojnie - Will będzie miał okazję się wykazać i to w całkiem sprawny sposób. Także sprawuje sobie wierną sukę, którą szkoli na zwierzę równie sprytne co te koniki zwiadowców. Po jakimś czasie do Seacliff przybywa dawna towarzyszka Willa z dzieciństwa - Alyss, która przekazuje przyjacielowi wiadomość. Nasz bohater spotyka się z Haltem i Crowleyem, którzy nakazują mu udać się do graniczącego z Pictą, broniącego Araluen przed najazdem awanturniczych Skottów (bo jak wiadomo, mamy do czynienia z mistrzem subtelnych nawiązań Johnem Flanaganem) zamku Macindaw, położonego w lennie Norgate. Otóż tam władca zachorował i niby idzie plotka, że to ten cały lokalny czarnoksiężnik i strasznie jest i tajemniczo i z jakiegoś powodu lokalny zwiadowca nie jest w stanie sam się za to zabrać, więc Will wyruszy w przebraniu minstrela. No i tym razem ci królewscy zwiadowcy się nie wykazali rozpoznaniem, bo ostatecznie lokalny zwiadowca byłby sobie w stanie poradzić z tym zadaniem. Generalnie fabuła Czarnoksiężnika z Północy jest taka sobie, zaskakuje prostotą i w sumie jest najlepsza jeszcze zanim się zacznie, czyli gdy Will siedzi sobie w Seacliff. Początek tej powieści przypomina mi miłe momenty Ruin Gorlanu i życzyłbym sobie więcej spokojnych momentów w tym cyklu. Wiem, że ich nie dostanę, nie wydaje mi się, żeby Flanagan mnie zaskoczył, ale no kurde, chcę takich! Żądam zmiany kierunku tej serii. Zakończenie Czarnoksiężnika też nie daje mi optymistycznych prognoz, ponieważ znowu (podobnie jak w Ziemi skutej lodem) niczego nie kończy, a do tego angażuje do sprawy Horace’a, więc pewnie w kolejnym tomie będzie powtórka schematu, który Flanagan uskutecznił przy okazji poprzednich książek. Jest to bardzo żenujące i czuję jakiś taki wewnętrzny sprzeciw. Tak się nie powinno pisać.


    Drażni mnie to, że autor nie ma odwagi wprowadzić do swojego świata magii. W Ruinach Gorlanu budowano Morgaratha na takiego Saurona tego świata i można było tam sobie dopowiedzieć, że on czaruje. A potem to wszystko poszło do kosza i zostało wytłumaczone kontrolą umysłu, która niby magią nie była. Jak to działało? Nie wiem, Flanagan nie wytłumaczył. No i oczywiście, że ten cały czarnoksiężnik nie czaruje, tego się pewnie każdy spodziewał. Szkoda.


    Czarnoksiężnik z Północy okazał się jedynie kolejną częścią cyklu Zwiadowcy. Jeśli sobie czegoś po nim obiecywałeś, to zapomnij o tym czymś i może wtedy lektura da ci przyjemność. Ja bawiłem się raczej dobrze, ale naprawdę chciałbym lepszej książki, bo myślę, że Flanagana stać na napisanie książki świetnej. No i niech te jego fabuły są jakieś. No i niech nie kończy historii w połowie! 


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka