Roland z Gilead pod „Mroczną Wieżą” stanął

    Ohoho, spoilery w tytule recenzji! Za coś takiego niektórzy pewnie wysłaliby mnie do Algul Siento, czy innego podłego miejsca, a przynajmniej na przymusowe roboty społeczne. Nieważne, to żaden spoiler, w końcu właśnie inspiracją dla tego cyklu był poemat Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął, więc chyba właśnie tego się wszyscy spodziewali, czyż nie? A jakiej powieści ja się spodziewałem? Oczekiwałem przede wszystkim ostrego pojechania po bandzie, nieprzejmowania się czymkolwiek, co King już zrobił w Ziemiach jałowych, Wilkach z Calla i Pieśni Susannah. A że część szósta była tak dziwna, to siódma musiała wziąć na barki zadanie zakończenia tego, co tam zostało przedstawione. No i muszę powiedzieć, że to jest jeden z powodów, przez które ta książka nie jest najlepsza. Długość od razu rzuca się w oczy. Szkoda, że King nie zakończył pewnych rzeczy właśnie w Pieśni Susannah. Wtedy tamta książka nie robiłaby takiego wrażenia, ale seria chyba wyszłaby na tym lepiej.


    Ka-tet Rolanda jest nadal rozdzielone. Ojciec Callahan toczy swój ostatni bój z wampirami, stając wreszcie w pełni przed demonami przeszłości; Susannah jest świadkiem jak Mia rodzi przerażającego Mordreda, syna Rolanda, którego przeznaczeniem jest zamordować ojca; Roland i Eddie ciągle są w Maine w latach 70. Ale kiedy drużyna łączy się, ruszają na ostatnią misję - do zamku Karmazynowego Króla, a w końcu do samej Wieży. Po drodze będą musieli jednak zawalczyć z załogą miasteczka-więzienia Algul Siento, którego Łamacze pracują nad zniszczeniem Promienia, a również uratować od śmierci w wypadku samego Stephena Kinga. I to jest ta ciekawa część powieści, ponieważ potem następuje długa droga Rolanda do Mrocznej Wieży, a to nie jest ciekawe. Niestety książka sama wymaga od czytelnika zaangażowania. Podobnie było przy poprzedniej części i tam wsiąknąłem w opowieść, ale tym razem nie wyszło. A szkoda. Natomiast nie oznacza to, że uważam powieść za nieudaną, po prostu mi nie przypadła do gustu. Co do samego zakończenia… King nie jest w nich jakiś świetny, a Mroczna Wieża to jedno wielkie, przegadane zakończenie. Ale sam finał i to co Roland znajduje na szczycie Wieży, jest bardzo satysfakcjonujące. Smutne, ale właśnie tego się spodziewałem. A kiedy przychodzi czas na pożegnania, są one naprawdę emocjonujące i przykre. Nie w takim stopniu jak w Pani Jeziora Andrzeja Sapkowskiego, ale nadal jest to wyjątkowo smutne.


    Nie mam pojęcia jak określić moje wrażenia po tej książce. Z jednej strony nie jest ona idealna, bo nudzi, jest za długa… ale z drugiej strony cały czas brzęczy we mnie to, czym Mroczna Wieża jest i w jaki przerażająco smutny sposób Stephen King potraktował w nim sam proces opowiadania historii. W tym kontekście człowiek przestaje narzekać. I chcę, żeby to wybrzmiało. Ten cykl nigdy nie był doskonały w każdym calu. Roland nie jest zbyt dobry, Czarnoksiężnik i kryształ naprawdę mi się nie podobał, bo nie opowiadał nic interesującego, ale jeśli popatrzeć na Wieżę jako całość i w kontekście zakończenia, to otrzymujemy wybitne dzieło, które każe zastanowić się nad tym kim właściwie jest czytelnik i czy przypadkiem moralnym nie byłoby odłożenie książki i nie wracanie do niej już nigdy? Czy nie powinniśmy przestać opowiadać opowieści i skupić się na jednej, naszej rzeczywistości, przestając dokładać się do cierpienia tych niezliczonych postaci, które przeżywają katusze za każdym razem, gdy ktoś ma ochotę sięgnąć po film czy książkę? Jak długo Roland będzie szukał Mrocznej Wieży? Tak długo, jak będziemy o tym czytać. To pewnie nie jest coś specjalnie odkrywczego, ale mnie bardzo porusza. I boli mnie to, że sam jestem zbyt słaby i dalej będę czytał, przyczyniając się do śmierci kolejnych milionów bohaterów a to tylko dla mojej własnej satysfakcji.


    Jeśli jest jakiś cykl, który można nazwać wybitnym, to na pewno będzie nim Mroczna Wieża Stephena Kinga. Wprawdzie jej ostatnia część nie przypadła mi do gustu (nie tylko ona), ale jestem gotowy to autorowi wybaczyć. Wybaczam, mistrzu.


    I tak oto Roland pod Mroczną Wieżą stanął. Ale czy było warto? To pytanie każdy sam musi sobie zadać.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To przykre, że życząc „Spełnienia marzeń!”, mamy na myśli uwolnienie się od patologii, nieszczęść i cierpienia, a nie na przykład kupienie sobie ładnego domu (ale w sumie go nie potrzebujemy, przecież zawsze go dostajemy u pani Katarzyny Michalak za pół darmo)

„Vertical”, czyli chyżo pikujmy dla objawienia!

Oby był to dobry „Omen”