O tym, co przeżyłem po „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra”

    Przygody Alicji w Krainie Czarów są książką wybitną. Tak myślę, ale rozumiem też, że komuś mogą się one nie podobać. Niezbyt mnie to satysfakcjonuje, ale okej, lubimy różne rzeczy. I teraz lojalnie ostrzegam, że jeśli tamta książka ci się nie spodobała, to nawet nie zabieraj się za O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra. Czego można się było spodziewać po kolejnych przygodach naszej małej dziewczynki w świecie snu? Może lekkiej powtórki z rozrywki. Czy Carrollowi udało się stworzyć coś nowego? Cóż, odpowiedź nie jest jednoznaczna.


    Senny, zimowy dzień, a za oknem śnieg. Alicja siedzi w salonie ze swoimi kotkami i rozmawia sobie z nimi, aż tu nagle wpada na pomysł, żeby odkryć, co też kryje się w domu po drugiej stronie lustra. I tak właśnie trafia do świata, w którym wszystko działa inaczej, włączając w to prawa logiki. Nie ma jednak czasu na szeroko zakrojone zwiedzanie, rozpoczyna się bowiem partia szachów. Alicja musi przejść do ósmego kwadratu, tylko tak bowiem zmieni się z piona w królową, co zakończy jej podróż. Po drodze spotka oczywiście paradę barwnych, niezbyt uprzejmych postaci, które będą miały okazję ją poobrażać oraz udowodnić, że nie ma ona o niczym pojęcia. Jako wadę historii można uznać fakt, iż jest ona bardzo podobna do fabuły Przygód Alicji w Krainie Czarów. Wprawdzie tym razem pretekst do wędrówki jest sensowniejszy, jednak zakończenie jest zbyt podobne. Generalnie historia w tej książce wydaje się być już stricte przeznaczona dla starszego czytelnika, nie raz w trakcie historii daje się nam do zrozumienia, że to tylko sen. Z drugiej strony po pierwszej części każdy to wie, więc może nie było co się oszukiwać.


    W oczy rzuca się to, że Carroll jeszcze mocniej poszedł w absurd. Pierwszą część przygód Alicji określiłbym jako opis snu, który wprawdzie jest nonsensowny, ale którego poszczególne etapy płynnie się przenikają, dzięki czemu po obudzeniu możemy go sobie ładnie odtworzyć. Tymczasem kontynuacja jest snem, którego etapy nagle, wręcz brutalnie się urywają i którego nie sposób sobie poukładać w głowie, nawet z ogromnymi pokładami dobrej woli. Nie chodzi mi o to, że jest to gorsze podejście (chociaż przez to dwójeczka jest o wiele mniej klimatyczna niż jedynka), ale warto mieć to na uwadze.


    Ogromne wrażenie robi na mnie wyobraźnia matematycznego umysłu Carrolla oraz to z jaką estymą i szacunkiem autor traktuje samo słowo. W tej książce pada sugestia, że ten, kto ma moc nadawania znaczenia słowom, jest panem wszystkiego. W ogóle, chociaż książka nadal bawi w wielu miejscach, to jest o wiele poważniejsza i zdarza się jej pod przykrywką absurdu poruszać jakieś… no właśnie poważne tematy.


    A kto włada słowem? Pisarz! A kto włada samym snem? Kto tutaj tak naprawdę śni? Bo czy to na pewno jest Alicja, czy może to ona jest częścią czyjegoś snu? Ale kogo? Czerwonego Króla, Lewisa Carrolla, czytelnika czy może jeszcze kogoś innego? Nie wiem. I to może komuś brzmieć pretensjonalnie, ale ja lubię się nad takimi rzeczami zastanawiać. Książka skłoniła mnie do dłuższego zastanowienia się nad nią, a to już jest sukces. Także polecam z całego serduszka, bo nawet jeśli ci się nie spodoba, mimo wszystko jest to książka warta twojej uwagi.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka