„Koko” - wielki słoń

Moja raczej chłodna relacja z Peterem Straubem wynika głównie z tego, że jego powieści są takie… takie, że po prostu są. Raczej nie wywołują we mnie jakichś większych, głębszych emocji. No i tutaj chyba główną zasługą takiego stanu rzeczy nie jest nawet, jakie by nie było, pióro Strauba, ale ogarniające mnie z każdej strony zachwyty nad jego Upiorną opowieścią, która chyba jednak nie jest jego najlepszą książką. Serio. I nie chodzi mi o to, że Koko (dla polskiego czytelnika ów tytuł jest cudownie absurdalny, uwielbiam go) jest pozbawiony wad, bo oczywiście nie jest, jeszcze o tym trochę powiem, ale z tych wszystkich powieści pana Petera czytało mi się go chyba najprzyjemniej i nigdy wcześniej nie byłem tak zaintrygowany. Naprawdę. I trochę mi smutno, że Straubowi umarło się, zanim tak naprawdę całkowicie polubiłem jedną z jego dłuższych książek.

Weterani wojny w Wietnamie, połączeni traumatyzującą tajemnicą z tamtego czasu, spotykają się po latach nie po to, by powspominać złe wspólne losy, lecz by stawić czoła złu, które grasuje po świecie - mordercy, wkładającemu w usta swoich ofiar karty do gry z napisem “Koko”. Nasi czterech bohaterowie wiedzą, co ten enigmatyczny dla organów ścigania kod oznacza i decydują się, że trzeba powstrzymać byłego kolegę z jednostki. W tym celu wyruszają na Daleki Wschód, by potem wrócić i zmierzyć się z Koko na własnym terenie. Jest to trzon, który spaja tę opowieść, jednak Peter Straub oczywiście idzie o wiele dalej. Koko to bowiem przede wszystkim opowieść o traumie, uprzywilejowaniu oraz tym, że najsłabszym zawsze dostaje się od życia najmocniej. Niewątpliwie jest to książka momentami bardzo przeciągnięta, bo Straub snuje swoją historię bardzo powoli i przez to niezwykle ważne jest, by się od razu wczuć w ten styl. No i jeżeli ktoś się nie wstrzeli, to zrozumiem, że może się odbić, szczególnie jeśli obcuje z polską wersją powieści, ponieważ tłumaczenie Marii Gębickiej-Frąc jest po prostu niesprawdzone, zdarzają się w nim rzucające się w oczy niezręczności językowe. Także polski wydawca się nie postarał, natomiast moim zdaniem nie przeszkadza to w takim stopniu, by po tę wersję nie sięgać, a przynajmniej żeby jej nie spróbować.

Tak się składa, że się od początku wczułem w klimat Koko, jako iż książka momentami jest bardzo oniryczna, wybitnie klimatyczna, w czym niespieszne tempo tylko pomaga. W tym przypadku to pomogło w przyjemnym odbiorze. Oczywiście nie oznacza to, że książka jest bez wad, bo czasami Straub mógłby przyspieszyć akcję, ponadto postacie są koszmarne. Nie chodzi o to, że nie potrafią wzbudzić emocji, bo podążanie za samym Koko jest ciekawe, podobnie portret Harry’ego, jednakże bohaterowie nie są wystarczająco charakterystyczni. To ludzie o różnych zawodach, z zupełnie innymi doświadczeniami, a jednak dosłownie przez całą lekturę nie byłem w stanie zapamiętać, który był prawnikiem, który lekarzem, który właścicielem restauracji, a kim ten czwarty, to już w ogóle nie wiem.

To dość specyficzna książka, jednak warto dać jej szansę, nawet jeżeli tematyka nie wydaje ci się, drogi czytelniku, specjalnie interesująca, bo ja sam zabierałem się za Koko z umiarkowanym entuzjazmem, a ostatecznie bardzo cieszę się, że po tę powieść sięgnąłem.

Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To przykre, że życząc „Spełnienia marzeń!”, mamy na myśli uwolnienie się od patologii, nieszczęść i cierpienia, a nie na przykład kupienie sobie ładnego domu (ale w sumie go nie potrzebujemy, przecież zawsze go dostajemy u pani Katarzyny Michalak za pół darmo)

„Vertical”, czyli chyżo pikujmy dla objawienia!

Oby był to dobry „Omen”