Rozpędzeni prosto w „Ciemną stronę Słońca”!

    Właściwie to jest moja pierwsza powieść Terry’ego Pratchetta, bo poprzedni Dywan był przez pisarza przerabiany, a przy okazji Ciemnej strony Słońca żadnych takich informacji nie znalazłem, także… teraz można krytykować z przekonaniem, że mam do czynienia z pełnoprawnym, jednolitym i spójnym dziełem. A byłem nastawiony raczej pozytywnie, bo… nie wiem dlaczego, ale chciałem, żeby mi się spodobało i żebym w przyszłości połykał książki Pratchetta niczym młody pelikan.


    Dom Sabalos wkrótce będzie obchodził pół roku czy coś w tym stylu i w związku z tym czeka go objęcie władztwa nad całą planetą. Niestety nie jest za różowo, ponieważ dzięki mocy obliczania prawdopodobieństwa (coś mi to mówi, ale chyba nie mogę sobie przypomnieć, co dokładnie…) prawie pewne jest, że zostanie on zamordowany w zamachu. To się dzieje, ale Dom nie ginie. I tak zaczyna się jedna z najnudniejszych, najbardziej bełkotliwych historii, jakie miałem nieprzyjemność czytać. Serio, nie mam nic więcej do napisania i najchętniej już bym kończył tę recenzję. Nie chodzi o to, że fabuła jest zła, bo widziałem gorsze, a sama ciemna strona Słońca jest fajna i w ogóle sam tytuł książki jest bardzo dobry. Chodzi o to, że to jest nudne i nieangażujące. Dosłownie od pierwszej strony Pratchett sprawił, że ziewałem i tak przez całą powieść, obojętnie co by się działo. Myślę, że zawinił tutaj styl czy może warsztat jest słaby… może gdybym czytał uważniej, umiałbym lepiej sformułować zastrzeżenia, jednak problem polega właśnie na tym, że nie potrafiłem się skupić.


    Jest również kwestia humoru, którego trochę w tej książce jest. To znaczy może jest go więcej, nie wiem, czasami odpływałem. A powracając do tematu, może miałem z trzy razy podśmiechujka pod nosem, ale nic mnie szczególnie nie rozbawiło, a część momentów chyba (nie jestem w stanie tego napisać z pełnym przekonaniem) komediowych nie wywołało u mnie absolutnie żadnych reakcji oprócz sprawdzania, ile jeszcze stron do końca. Sądzę, że nie to było celem Terry’ego Pratchetta. Chociaż kto wie, może taki był plan? Może Ciemna strona Słońca to jeden wielki, chytry plan, żeby zdenerwować czytelnika, który głupio założył, że ma się dobrze bawić przy lekturze? A może Pratchettowi wpadły w rączki Popioły Stefana Żeromskiego i przeczytawszy je, postanowił zemścić się na ludzkości, która pozwoliła na ukazanie się takiej “doskonałej” pozycji? To jest możliwe, ale jednak nie sądzę, żeby była to prawda.


    Ostatecznie nie polecam Ciemnej strony Słońca… chociaż muszę przyznać, że mimo wszystko nie żałuję tej lektury (ale nie chodzi o tak zwany masochizm). Pratchett otwarcie nawiązuje do twórczości Isaaca Asimova, a już później, po Ciemnej stronie słońca, na podobne tematy pisał Douglas Adams w swoim cyklu Autostopem przez Galaktykę i niesamowite jest to, jak pod każdym względem książka pana Terry’ego jest gorsza od dzieł tamtych dwóch pisarzy (warto tutaj zauważyć, że książki Adamsa w zamierzeniu są bez sensu, a i tak mają go więcej niż Ciemna strona Słońca, co jest smutne, przykre i generalnie  beznadziejne). Także jeśli ktoś jest ciekawy, to taki kontekst może być wartościowy i warty czasu. No i książka jest krótka, więc dużo czasu z nią nie spędzisz.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka