Jaka znowu „Wojna o Ferrin”?

    Można powiedzieć, że to już po prostu nie wypada czytać Kronik Ferrinu, gdy tylko jedna książka z serii okazała się, przynajmniej moim zdaniem, w miarę udana. Ale jest pewna masochistyczna przyjemność w śledzeniu losów wykreowanego przez Katarzynę Michalak świata fantasy. Przyszedł czas, by zmierzyć się z tomem czwartym tego nieuznanego cyklu.


    Tytułem autorka sugeruje czytelnikowi, że książka będzie koncentrowała się na bitwach i to był ten wątek, którego najbardziej się obawiałem. No bo ile to już nie było tych wojen w świecie Ferrinu? Ale tutaj czekała mnie niespodzianka, ponieważ w tej książce nie ma żadnych konfliktów zbrojnych. Naprawdę. Rozumiem, że Przygotowania do wojny o Ferrin to kiepski tytuł, ale Michalak bardzo nieładnie okłamuje odbiorcę. W takim razie o czym jest czwarta część cyklu? Ciężko powiedzieć. Chyba o niczym. Bohaterka poprzedniego tomu, Gabriela, znika, a na jej miejsce przychodzi znowu Anaela, która ma poprowadzić świat do najkrwawszej wojny w dziejach Ferrinu. Niespodzianka, nic takiego nie ma miejsca. Fabuła jest nudna i nieangażująca, składająca się głównie z rozmów w zamkniętych kręgach i jakichś zdrad, które w ostatecznym rozrachunku są zamiatane pod dywan. W czasie lektury nasuwa się więc pytanie. Po co to komu? Ale plus dla książki za to, że to wielkie zagrożenie, do którego szykuje się główna bohaterka, tym razem pochodzi zza Ferrinu. Chociaż tyle.


    Bardzo się cieszę, że protagonistką jest znów Anaela. Ostatnio mieliśmy Gabrielę, która była w sumie kopią swojej matki, a teraz powraca znowu ta kobieta, dla której pewnie większość czytelników trzyma się tej serii. Tutaj bardzo się zaskoczyłem, bowiem tym razem główna bohaterka naprawdę jest inną osobą niż w poprzednich tomach. Zdecydowana, agresywna, zdeterminowana, by przygotować Ferrin do wojny, Anaela rozstawia otaczających ją mężczyzn po kątach i jest to miła odmiana po spokojnej Gabrieli. Co do pozostałych postaci, to wszyscy są tak mało charakterystyczni, że ich imiona tracą na znaczeniu. Naprawdę, oni nie mają żadnego charakteru. Jedyne, co może czytelnika zaciekawić, to relacja Anaeli z człowiekiem-smokiem.


    Wojna o Ferrin wprowadza bardzo dużo nieścisłości i idiotycznych rozwiązań do stworzonego przez Michalak świata. Czytelnik dowiaduje się bowiem, że to Gabriela jako pierwsza odkryła merliny, czyli delfiny. Do tego, Ferrin jest wielką wyspą, a jego mieszkańcy nie wiedzą, co jest za morzem… bo nigdy nie chcieli się tego dowiedzieć. Nie umieją nawet zbudować okrętu. Nie żartuję. Jeśli autorka uznała, że Kroniki Ferrinu czytają ludzie głupi na tyle, że będą w stanie uwierzyć w taki idiotyzm, to się przeliczyła. A to tylko początek, ponieważ Michalak bawi się tutaj motywem przechodzenia między wymiarami. Wygląda to tak, że Anaela po śmierci jednego z bohaterów przechodzi do równoległego świata i wyciąga z niego potrzebną jej osobę. Co tam konsekwencje, prawda? I to jest tak bezsensowne, że nie jestem w stanie przejść z tym do porządku. I jeszcze jedno (uwaga, spoiler), Anaela w pewnym momencie zachodzi w ciążę i rodzi córkę, która okazuje się być… Gabrielą. Naprawdę, nasza protagonistka nazwała drugą córeczkę imieniem tej pierwszej i uznaje, że to te same osoby. Do tego oddaje bobasa w opiekę dorosłemu mężczyźnie, mówiąc mu, że jest dopełnieniem tego dziecka. Trochę to przerażające.


    Oczywistym jest, że Wojna o Ferrin okazała się beznadziejną książką. Fakt, czytało się szybko i w miarę przyjemnie, ale nie rekompensuje to tych wszystkich idiotyzmów, które serwuje Michalak. Nie polecam nikomu. Jeśli jesteś fanem i podobała ci się pierwsza część, to możesz zerknąć też na tę. To chyba dostatecznie obrazuje ogrom nędzy, jaki cię tu czeka.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka