„Lot nad kukułczym gniazdem” - czy naprawdę nie zachwyca?

    Mówili, że genialny debiut, że klasyka literatury światowej. No i może racja, co kto lubi. Nie miałem żadnych oczekiwań poza tym, że chciałem dostać dobrą książkę, w którą uwierzę. No i właśnie tutaj pojawia się problem, ponieważ Lot nad kukułczym gniazdem pragnie więcej, bardzo chce być czymś wielkim. Ken Kesey był naprawdę blisko stworzenia świetnej powieści, jednak niestety nie wyszło.


    Do szpitala psychiatrycznego trafia Randle McMurphy, który udaje wariata, żeby uniknąć odsiadywania wyroku. Jednak zamiast sielanki odkrywa, że znajduje się na oddziale znęcającej się nad pacjentami sadystki. I to tylko od jej decyzji zależy, czy McMurphy zostanie uznany za wyleczonego i wypuszczony, jednak nie chce on się przed nią ukorzyć i staje do walki o godność swoją i nowych kolegów. Trzeba powiedzieć, że w tej książce naprawdę mało się dzieje i gdyby nie sprawna ręka autora do prowadzenia narracji, to historia Lotu nad kukułczym gniazdem mogłaby być jednym z najnudniejszych doświadczeń literackich w moim życiu. Na szczęście Kesey doskonale wiedział jak prowadzić opowieść. Tę obserwujemy z perspektywy Wodza Bromdena, czyli kolejnego symulanta, który udaje głuchoniemego. Daje się nam do zrozumienia, że narrator może nie odbierać rzeczywistości w taki sposób jak zrobiłby to człowiek umiejący obiektywnie spojrzeć na przeżywane doświadczenia. Możemy więc w miarę dobrowolnie interpretować to co się dzieje. Może Wielka Oddziałowa wcale nie jest zła i naprawdę chce pomóc pacjentom? Może McMurphy wcale nie jest głosem wolności, tylko szalonym wichrzycielem, którego celem jest zagłada chorych? To dobrze brzmi w teorii, ale w praktyce już nie działa.


    Przede wszystkim w pewnym momencie narrator przestaje być oderwany od rzeczywistości i od tego czasu już nie ma mowy o żadnym odmiennym interpretowaniu i zatarciu granicy między dobrem a złem. Ale przede wszystkim spojrzenie Wodza musi być prawidłowe przez reakcje pozostałych pacjentów. Także nie rozumiem po co Kesey starał się jak mógł, skoro i tak ani na moment nie pomyślałem przy lekturze, że może powinienem sam dokonać wykładni przedstawionych wydarzeń. Dopiero po przeczytaniu książki wywnioskowałem, że pewnie do czegoś takiego autor chciał mnie zmusić.


    Natomiast jeśli nie mam racji, to książka nie ma sobą nic ponadto do zaoferowania, oprócz naprawdę udanego humoru. Oczywiście mamy tutaj świetną postać McMurphy’ego, ale jeden bohater nie uratuje twojej książki. Cała reszta pacjentów jest raczej bezbarwna, a rola Wielkiej Oddziałowej ogranicza się do robienia ciągle tego samego. Natomiast Wódz przez większość czasu pozostaje tylko biernym obserwatorem. Poza tym książka w ogóle nie angażuje w konflikt z bezdusznym Kombinatem. Kiedy przychodzi co do czego, ten przymus wobec pacjentów okazuje się niczym i powieść nie dała mi żadnego powodu, żebym obawiał się tej całej Oddziałowej. Tylko na początku coś tam jest, a potem książka zupełnie o tym zapomina. Dosłownie. A skoro w powieści o walce ze zniewoleniem nie ma absolutnie żadnego zniewolenia, wręcz przeciwnie, to nie mam pojęcia co o tym myśleć. Jeśli miałbym tę książkę polubić, to widzę dla niej rolę tylko i wyłącznie parodii, co jakoś komponowałoby się z tym nierzeczywistym światem Lotu nad kukułczym gniazdem, ale jednocześnie nie pasowało do tego co reprezentują sobą McMurphy i Wódz. Także nie polecam, prawdziwa strata czasu, a ten całkiem sprawny finał absolutnie nie poprawia ogólnych wrażeń.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka