„Przed świtem” to ciche zamknięcie cyklu
Sięgnięcie po Przed świtem związane było oczywiście z dużą dawką emocji (a w każdym razie tak powinno być i wierzę, że każdy fan oczekiwał finału tej sagi). Mimo tego, że Zaćmienie skutecznie zabiło moje zainteresowanie, to jakoś tam czekałem na zakończenie historii Belli i Edwarda. Wiązało się to z naprawdę niskimi oczekiwaniami, ale książkę przeczytałem, odłożyłem i cóż, jest lepiej niż w poprzedniej części.
Bells (nienawidzę tego zdrobnienia) wreszcie wychodzi za mąż. Oczywiście sama ceremonia jest dla niej cierpieniem, ale to taka kobieta, nic na to nie poradzimy. Ale to nie koniec jej problemów, bowiem będzie musiała się zmierzyć z zagrożeniem większym, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, tym razem pochodzącym z wewnątrz. Książka wyraźnie dzieli się na dwie części - ślub, miesiąc miodowy i ich konsekwencje (wypełnione naprawdę bezczelną, obrzydliwą ekspozycją) oraz obrona rodziny przed rodem Volturi. Niestety, autorka nie jest w stanie sprzedać czytelnikowi odpowiednich emocji i tylko z początku, gdy Bella jest umierająca coś tam czułem, potem byłem już tylko znużony. To podwójne rozczarowanie, bo przecież mamy do czynienia z finałem sagi, książka powinna wręcz kipieć od emocji, a Meyer wydaje się naprawdę starać, byśmy tylko się nie przejęli. Samo zakończenie jest naprawdę rozczarowujące, niczego nie kończy i nic z niego nie wynika. Ja naprawdę nie liczyłem na jakiekolwiek dramatyczne mordy, rozrywanie ciał i beztroskę rodem z Sienkiewicza, ale na bogów, to właśnie konflikt powinien trzymać mnie przy lekturze, a nie masochistyczny przymus dobrnięcia do ostatniej strony.
Chciałbym też wspomnieć o (jeśli można to tak określić) zabawie z narracją. Otóż tym razem to nie tylko Bella opisuje wydarzenia, bowiem dostajemy także perspektywę Jacoba. I to wypada koszmarnie. Nie dość, że nazwy rozdziałów stają się nagle wypowiedziami jakiegoś idioty, to jeszcze zostajemy zmuszeni do zaangażowania się w wilczy konflikt, co nas zupełnie nie interesuje. Dodatkowo dostajemy komunikację się wilków w obrębie ich sfery. Po prostu wymieniają myśli, co sprowadza się do tego, że czasem w jednym akapicie dostajemy wypowiedź Jacoba, wypowiedź Jacoba jako narratora oraz wypowiedź innego członka sfory. I nie, nawet czcionka nie daje w żaden sposób do zrozumienia kto w danym momencie mówi, więc kompletnie nie wiedziałem co się dzieje i gdzie się kończą dialogi. Ponadto przez ten zabieg widać jak na dłoni wszystkie problemy narracji pierwszoosobowej. Może pomysł sam w sobie nie był taki zły, ale wykonanie jest beznadziejne.
Kolejnym, ogromnym problemem tej książki są bohaterowie. Dobrze, że to już koniec, bo mam serdecznie dość tej idealnej Belli, której wszystko się udaje, mimo iż jest głupia jak but. Ponadto jest także niebywale uzdolniona, bo przecież czemu nie, czemu protagonistka miałaby mieć jakieś problemy do przezwyciężenia. I dlaczego ona jest tak bierna? Czemu wszystko dzieje się obok niej? To jest dokładnie to samo, co w Zaćmieniu. Znowu też nie dostajemy żadnego powodu, żeby wierzyć w jej związek z tym uroczym wampirem. W zamian Meyer oferuje nam dużo scen seksu, których nie widzimy. Dzięki za nic. O pozostałych nie ma co mówi, jest tu pełno postaci, które mamy pamiętać, bo znamy imiona. Najwidoczniej Meyer nie wie, że lepiej wprowadzić małą liczbę bohaterów, ale za to zaznajomić z każdym czytelnika. A nie wstawiać tłumy, o których nie myślimy, bo czemu mielibyśmy to robić.
Dodatkowo autorka nie potrafi zaznaczyć upływu czasu. Tak, to jest problem, szczególnie, jeśli mam przyjąć do wiadomości, że w danym czasie rozwinęła się jakaś relacja.
Czy polecam? Jeśli przeczytałeś już poprzednie części, to pewnie sięgniesz tak czy inaczej. Ja nie żałuję lektury, bo przynajmniej nie cierpiałem przy czytaniu i nie było aż tak nudno jak już bywało razem z Meyer.
Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.
Komentarze
Prześlij komentarz