Dlaczego „Intruz” rozczarowuje

    Poprzednią książką Stephenie Meyer było Zaćmienie, więc w teorii można byłoby się spodziewać, że ja, taki oddany fan trzeciego tomu sagi o miłości Pięknej i Pięknego bladego nie dam Intruzowi żadnej szansy. Ale pomyślałem sobie, że skoro ta powieść ma być czymś innym, to może warto chociaż spróbować dać się porwać Meyer. Spróbowałem. No i niestety, nie wyszło. Intruzowi bardzo łatwo udaje się oszukać czytelnika, że jest dobry, ale wystarczy chwilę się nad tą książką zastanowić, by dostrzec jej wady.

 

    Ziemia została opanowana przez rasę pasożytów z kosmosu, która przejmuje ciała ludzi. Jedną z ostatnich wolnych, niezasiedlonych przedstawicieli ludzkości jest Melanie, ale zostaje ona złapana i wsadzona zostaje do niej dusza Wagabunda. Normalnie sytuacja powinna wyglądać w ten sposób, że po człowieku zostaje jedynie ciało, a duch umiera, ale tym razem tak się nie dzieje. Wagabunda musi znosić obecność Melanie w swojej głowie oraz przeżywać jej wspomnienia związane przede wszystkim z ukochanym młodszym bratem Jamiem oraz kochankiem Jaredem. Wagabunda, nie wiedząc co z sobą zrobić, staje się coraz bardziej ludzka, aż w końcu wyrusza na poszukiwania kryjówki niejakiego Jeba i tak trafia do ludzkiej enklawy, gdzie będzie musiała jakoś przeżyć. W tym momencie książka przestaje być interesująca. Przede wszystkim nie mamy pojęcia, dlaczego właściwie ci ludzie nie zamordowali Wagabundy, bo tłumaczenia autorki nie są zbyt przekonujące. Historia jest okropnie przewidywalna i to prawda, że jest lepiej niż w Zmierzchu, ale to nadal nie są wysokie loty.


    Bohaterowie nie są zbyt interesujący i zaryzykuję stwierdzenie, że o wiele głębszą więź można było czuć z Bellą czy Edwardem. Tutaj po prostu każdy ma jakąś przypisaną sobie cechę i autorka nie wychodzi poza taką prostą charakterystykę. Dodatkowo bardzo przeszkadza mi postać głównej bohaterki i narratorki jednocześnie. Wagabunda jest bowiem istotą zupełnie różną od człowieka, ale to się nie przekłada za bardzo na jej sposób myślenia czy działania. I tak, wiem że w tym świecie dusze przejmują cechy swoich żywicieli co przekłada się na sposób myślenia, ale tutaj zachodzi to w przypadku jednych rzeczy od razu, w przypadku innych w miarę upływu czasu, a w przypadku jeszcze innych nigdy. Dlaczego? A kto to wie. Trzeba też wspomnieć o tych niesoczystych dialogach, których jest zdecydowanie, zdecydowanie za dużo. Ciągnie się to w nieskończoność i im dalej tym nudniej.


    Meyer nie prezentuje żadnej interesującej historii, ta fabuła o kosmitce, która asymiluje się z ludźmi i konfrontuje z nowym punktem widzenia to tylko pretekst dla kolejnej międzygatunkowej historii miłosnej, którą widzieliśmy także w Zmierzchu. Tym razem jest to zrobione lepiej i można w rodzące się uczucie uwierzyć, także to na plus.


    Powieść rozczarowuje także w kwestii przedstawienia nam świata. Opowieści o innych planetach, na których życie wygląda zupełnie inaczej niż na Ziemi jeszcze dają radę, ale gdy przychodzi do opisania zmian, jakie zaszły po pojawieniu się dusz/pasożytów, to tutaj już ten świat kompletnie się wali.


    Ostatecznie Intruz okazał się rozczarowaniem, chociaż na mojej liście książek Meyer zajmuje drugie miejsce, zaraz po Księżycu w nowiu. Nie jest to beznadziejna książka, nie jest też dobra. Nie polecam, ale jeśli jesteś fanem Stephenie Meyer, to powinna cię usatysfakcjonować.

 

    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To przykre, że życząc „Spełnienia marzeń!”, mamy na myśli uwolnienie się od patologii, nieszczęść i cierpienia, a nie na przykład kupienie sobie ładnego domu (ale w sumie go nie potrzebujemy, przecież zawsze go dostajemy u pani Katarzyny Michalak za pół darmo)

„Vertical”, czyli chyżo pikujmy dla objawienia!

Oby był to dobry „Omen”