„Koko” - wielki słoń
Moja raczej chłodna relacja z Peterem Straubem wynika głównie z tego, że jego powieści są takie… takie, że po prostu są. Raczej nie wywołują we mnie jakichś większych, głębszych emocji. No i tutaj chyba główną zasługą takiego stanu rzeczy nie jest nawet, jakie by nie było, pióro Strauba, ale ogarniające mnie z każdej strony zachwyty nad jego Upiorną opowieścią , która chyba jednak nie jest jego najlepszą książką. Serio. I nie chodzi mi o to, że Koko (dla polskiego czytelnika ów tytuł jest cudownie absurdalny, uwielbiam go) jest pozbawiony wad, bo oczywiście nie jest, jeszcze o tym trochę powiem, ale z tych wszystkich powieści pana Petera czytało mi się go chyba najprzyjemniej i nigdy wcześniej nie byłem tak zaintrygowany. Naprawdę. I trochę mi smutno, że Straubowi umarło się, zanim tak naprawdę całkowicie polubiłem jedną z jego dłuższych książek. Weterani wojny w Wietnamie, połączeni traumatyzującą tajemnicą z tamtego czasu, spotykają się po latach nie po to, by powspominać złe wspóln