„Tatuażysta z Auschwitz” - przyjemna historia miłosna do poduszki

    Można powiedzieć, że stoję (siedzę) w pewnym rozkroku. No bo jasne, przekłamywanie historii nie jest dobre, jest wręcz obrzydliwe, ale z drugiej strony każda opowieść o przeszłości jest tylko opowieścią, fikcją zbudowaną na godnych zaufania źródłach. Jak więc to jest z tym całym Tatuażystą z Auschwitz?


    Ludwig (Lale) Eisenberg 23 kwietnia 1942 roku trafił do obozu koncentracyjnego Auschwitz. A ponieważ jest człowiekiem bardzo urodziwym, to życie ma łatwe, nawet w obozie i bardzo łatwo przychodzi mu urabianie sobie ludzi. To znaczy pewnie mija trochę czasu, ale Heather Morris jest beznadziejna w zaznaczaniu upływu czasu i z mojej perspektywy to zawsze wyglądało w ten sposób, że Lale się uśmiecha i współwięzień/esesman od razu godzi się na jego układ. W każdym razie nasz bohater nieźle się ustawia, bo jego zadaniem staje się tatuowanie numerów na przedramionach przybywających do obozu więźniów. To z jakiegoś powodu jest dla niego bardzo dużym brzemieniem i nie rozumiem dlaczego. Jasne, to profanacja ciała, ale to tylko numer, dlaczego porównuje się to do sytuacji ludzi wchodzących w skład Sonderkommando? Książka to podkreśla, ale ani myśli wytłumaczyć. Czy chodzi o to, że wtedy po prostu tatuaż kojarzył się z kryminałem? Nieważne. Ważne jest to, że jedną z tatuowanych okazuje się Gita, w której Lale zakochuje się od pierwszego wejrzenia i to dosłownie. No i to okazuje się głównym wątkiem powieści. Historia się toczy, ale spokojnie drogi czytelniku, kochany wydawca zadbał o to, żebyś nie przejął się losem bohaterów - w końcu blurb opowie ci jak to się skończy.


    No ale jasne, nie każda książka stoi niesamowitym zakończeniem. Książek Andrzeja Sapkowskiego też nie czyta się dla finału. Tylko że Tatuażysta nie ma poza tym nic do zaoferowania. Jest wzruszająca historia miłosna w piekle… które jednak piekłem się nie wydaje. Nie zliczę ile razy nasłuchałem się jak strasznie było w Auschwitz, a w tej książce tego w ogóle nie ma. Zaskakuje również wręcz karykaturalnie lekki ton książki. Nie mówię, że wszystkie relacje związane z tym miejscem muszą być ponure, a książka przecież podkreśla, że jest przede wszystkim o nadziei, o walce przez przeżycie każdego kolejnego dnia, jednak ja w ogóle nie czuję tej domniemanej grozy!


    I chyba wiem, dlaczego tak jest. No bo ta historia powstała pierwotnie jako scenariusz filmowy. Film zawsze będzie względem książki opowiadającej o tym samym uproszczony. Najwidoczniej robiąc z historii filmowej historię powieściową, autorka zapomniała, że powieściopisarstwo rządzi się innymi prawami i na przykład nie trzeba się tak ze wszystkim spieszyć (chociaż z drugiej strony dzięki temu Tatuażystę z Auschwitz naprawdę szybko i przyjemnie się czyta, aż można odnieść wrażenie, że książka jest świetna).


    Ale kiedy człowiek zaczyna się dowiadywać o tym, jakie błędy ta powieść zawiera, mogą zrodzić się dwa pytania, oba bardzo brzydkie. Pierwsze (które mam nadzieję nie znajduje twierdzącej odpowiedzi) - czy może to sam ocalały zakłamywał rzeczywistość i nie powinniśmy ani przez moment pochylać się nad jego relacją? Drugie - czy może to autorka uznała, że co tam przejmowanie się realiami historycznymi i oddaniem sprawiedliwości prawdziwym ludziom, którzy naprawdę przeżyli koszmar, dopiszę sobie coś od siebie i dodam własną interpretację wydarzeń, którą wcisnę do głowy głównemu bohaterowi? Ostatecznie książka nie okazuje się warta polecenia. Chcesz poczytać sobie fajny romans? Znajdziesz ciekawsze pozycje, które nie będą aspirować do powieści opartej na faktach. Czy Tatuażysta z Auschwitz jest faktycznie apoteozą człowieczeństwa? A kto to może wiedzieć.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka