„Bloodhype” to quasi-narkotyk, bo niespecjalnie wciąga

    Teraz mógłbym polecieć czymś złośliwym, ale tego nie zrobię, ponieważ mimo swoich bardzo konkretnych (negatywnych) doświadczeń z Alanem Deanem Fosterem, nie powinienem się nastawiać negatywnie do jakiejkolwiek powieści, nawet gdybym sięgał po nieznaną mi książkę Stefana Żeromskiego (prawda?). Dlatego właśnie pomyślałem sobie, że no okej, The Tar-Ayim Krang to nie była książka dla mnie, ale może następna będzie lepsza? No i w pewnym sensie tak się właśnie stało, jednak czy to oznacza, że Bloodhype jest dobry? I dlaczego skopiowałem wstęp z poprzedniej książki Fostera? Czyżbym miał tak mało do powiedzenia o jego drugiej powieści, że na siłę staram się zwiększyć objętość recenzji, żeby tylko osiągnąć wymagany przeze mnie samego (bo nie przez kogokolwiek innego, te czasy się skończyły już dawno temu, ale nie wiem, czy to dobrze, czy źle) minimum słów?


    Fabuła kręci się wokół istoty Vom - intergalaktycznej inteligencji w formie dużej, czarnej plamy przypominającej gigantyczną amebę, niewrażliwej na prawie wszelką ataki. Vom jest niebezpieczną siłą, a teraz, po przebudzeniu, ponownie może zagrozić galaktyce. Jak powszechnie wiadomo narkotyki są złe, więc powrót Vomu (Voma?) może okazać się tragiczny w skutkach. To brzmi w miarę ciekawie, prawda? Na pewno, przynajmniej w mojej opinii, lepiej niż przy The Tar-Ayim Krang. No i historia się toczy, toczy, potem człowiek patrzy na okładkę i widzi, że jest na niej napisane, iż jest to kolejny rozdział przygód Pipa i Flinxa… i właśnie w tym momencie następuje zgrzyt. No bo ich w tej książce praktycznie nie ma! Dlatego pisanie na okładce, że och ach, kolejna część losów i tak dalej, jest zwyczajnie nieuczciwe. A najśmieszniejsze jest to, że gdyby ich wywalić, to książka tylko by na tym zyskała. Alan Dean Foster podobno planował Bloodhype jako osobną powieść, jednak został przekonany przez wydawców do umieszczenia tutaj bohaterów swej poprzedniej książki. No i bardzo łatwo w to uwierzyć, bo to widać! No cóż, trudno.


    A tak poza tym to nie ma nic więcej do powiedzenia. Bloodhype jest, jest książką science fiction, można to przeczytać, a potem pozwolić jej odejść i zwyczajnie żyć dalej. Jednak nie mam zamiaru jakoś bardzo narzekać, bo Foster faktycznie poszedł naprzód. Lepiej się to czyta, ale to tylko tyle. Przeszedłem bez bólu, ale za to znudzony. Pewnie jutro zapomnę o czym jest ta książka. Albo nawet dzisiaj zapomnę, kiedy tylko napiszę ostatnie słowo tej recenzji. W tym wypadku recenzja to chyba za duże słowo, bo powinienem opisywać subiektywne odczucia związane z obcowaniem z dziełem kultury, a ja tylko krążę wokół tematu, robiąc wszystko, byle nie poruszać żadnych konkretów. Ale może to też jakoś świadczy o tej książce?


    Takie książki są najgorsze, ponieważ nie zostawiają żadnego śladu. I to chyba jest najlepszym podsumowaniem Bloodhype Alana Deana Fostera. Nie polecam, ale również nie odradzam. Ta książka to strata czasu, jednak jakoś specjalnie nie boli. Można przeczytać, można ominąć. Niestety ostatnie zdanie recenzji The Tar-Ayim Krang nie okazało się prorocze. Ale może kolejne książki Fostera okażą się dobre? Albo chociaż lepsze. Albo chociaż ciekawe. Nie, inaczej - niech będą JAKIEŚ. To mi wystarczy. Więcej dobrych powieści, panie Foster!


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka