„Strażnik sadu” na granicy grafomaństwa

    Ostatnimi czasy byłem wręcz prześladowany przez Cormaca McCarthy’ego - ciągle słyszałem jaki to nie jest świetny pisarz i idź pan zapoznaj się z jego twórczością, najlepiej wszystkimi pozycjami i to w trybie natychmiastowym. Mogłem więc mieć duże oczekiwania, ale postanowiłem trochę ochłonąć, poczytać coś prostego, docenić to (Michalak) i z tak maksymalnie obniżonymi oczekiwaniami zabrać się za McCarthy’ego. Po
Strażniku sadu wydaje mi się jednak, że byłbym zadowolony tak czy inaczej.

    Mamy trzech głównych bohaterów - starający się zarobić na życie młody chłopak John Wesley Rattner, uwikłany w przemyt alkoholu Marion Sylder, któremu zdarzyło się zamordować ojca Rattnera oraz stary Ather Ownby, strzegący dość ponurego sadu, a przy okazji też trupa taty Johna. Jednak w przypadku tej książki nie ma co mówić o fabule, bo ona może i jest ważna, ale zastanawiać się nad nią jest czas dopiero po lekturze. A to dlatego, że McCarthy nie przejmuje się za bardzo tą fabułą, a przedstawia nam głównie pojedyncze scenki, które łączą się ze sobą, ale każda jest jednocześnie osobnym doświadczeniem. Pokazują one życie trójki bohaterów i innych postaci. Wszystko jest tu maksymalnie zwykłe, a jednocześnie przesiąknięcie wizją opisywanego przez autora świata - wręcz prostacko powszechnego, brudnego, w którym ludzie mogą osiągnąć jedynie minimum potrzebne do przetrwania. Nie ma tu miejsca na sztukę, na wzniosłe romanse a radość można odnaleźć w najprostszych rzeczach, nieodłącznie związanych z naturą. Mimo tego, że z czystym sumieniem traktujemy historię po macoszemu, to zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące.

    W wykreowaniu odpowiedniego nastroju pomaga styl autora - jak już wspomniałem, to nie jest piękna rzeczywistość, ale McCarthy opisuje ją z poetycką wrażliwością i nawet jeśli nie lubisz, gdy autor zahacza o grafomaństwo (a gdybym miał narzekać, mógłbym Strażnikowi sadu to zarzucić) tak tutaj ten zabieg działa. Kiedy przychodzi zima, czuć lodowate powietrze, gdy pada deszcz, widziałem wylewające się błoto i wszystko to jest naprawdę piękne w swojej prostocie. A jednocześnie autor wrzuca nas w świat ludzi, którzy na pewno nie są dobrzy, ale którzy nie mogą być inni. Nie myślimy o tym, bo każdy bohater żyje jakby w swoim świecie. Dodaje to prawdziwie onirycznej atmosfery, przez co ważne przy czytaniu jest wczucie się w ten świat. Nie jest to pozycja, którą można czytać krótkimi fragmentami, bo niemożliwym jest wówczas zanurzenie się w rzeczywistość wykreowaną przez McCarthy’ego. Nie pomaga też to jak autor rozwiązał dialogi - mianowicie są one wyszczególnione tylko akapitami, bez znaków wskazujących gdzie wypowiedź postaci się zaczyna, a gdzie kończy. I to nawet nie byłoby problemem, ale gdy w jednym akapicie mam i tekst bohatera i relację narratora i wypowiedź jeszcze innego bohatera (tak, to też się tu dzieje), to nie czuję się winny w tym, że się lekko gubię.


    Zdaję sobie sprawę, że brzmię bardzo pozytywnie i oczywiście polecam Strażnika sadu każdemu, to niezapomniane doświadczenie. Aczkolwiek gdybym miał mówić całkowicie subiektywnie, to nigdy nie umieściłbym tej pozycji na liście najlepszych książek jakie czytałem. To zwyczajnie nie moje klimaty - zacieranie się granicy snu i jawy oraz bardzo rozbudowane opisy przyrody (ale nie pięknej, to nie Nad Niemnem) nigdy mi się nie podobały. Ostatecznie Strażnik sadu jest powieścią, która niezbyt mi się spodobała, ale która jednocześnie jest tak dobra, że muszę ją polecić.

    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka