„Cień Bafometa”, czyli co się dzieje, gdy wyobraźnia i emocje wychodzą spod kontroli

Pierwsza powieść Stefana Grabińskiego postawiła poprzeczkę tak wysoko, że nie sposób było oczekiwać, czy kolejna była równie dobra. To skuteczne nastawienie, bo zawsze można się pozytywnie zaskoczyć.

Problem polega na tym, że jeżeli ktoś (tak jak ja) już zna twórczość polskiego mistrza opowieści niesamowitej, to przez cały Cień Bafometa będzie miał wrażenie, że już gdzieś o tym czytał… a może to po prostu ja jestem już na tyle przesiąknięty takimi historiami, że dostrzegam rozwiązania od razu po ich wprowadzeniu. Książka jest bardzo, bardzo przewidywalna. Jednakże to nie zawsze musi być wada i w tym wypadku tak nie jest, ponieważ ponownie Grabiński skonstruował swoją historię niezwykle precyzyjnie. Książkę bardzo łatwo jest podzielić na cztery części i ja nie tyle byłem ciekawy, czy autorowi uda się wszystko elegancko spiąć, co z przyjemnością chłonąłem atmosferę.

Natomiast nie można zaprzeczyć, że Cień Bafometa nie jest tak intensywny jak opowiadania Grabińskiego. Trochę szkoda. W każdym razie - pomiędzy Tadeuszem Pomianem i Kazimierzem Praderą stara wojna wiecznie trwa. Pierwszy jest literatem, drugi politykiem. Walczą ze sobą od zawsze w sposób fundamentalny, aż wreszcie postanowili stoczyć pojedynek. Ale Pradera nie przybywa na miejsce potyczki, ponieważ zostaje tajemniczo zamordowany. Jednakże to nie koniec konfliktu, bowiem Pomian zaczyna odczuwać złą siłę, która weszła w jego życie. Kiedy wyjeżdża z miasta, poznajemy kolejnego bohatera, Pawła Kuternóżkę, który otwiera sklep z dewocjonaliami. A co się dzieje później? Cóż, Pomian wraca i angażuje się w znajomość z tajemniczą wdową po Praderze. Więcej nie zdradzę, nie można jednak nie wspomnieć, że znowu mamy tutaj motyw ze złą kobietą. Mi tam to nie przeszkadza, szczególnie iż ten wątek kończy się zupełnie inaczej niż w Salamandrze.

Niewątpliwą zaletą Cienia Bafometa jest kunsztowny język. To nie powinno dziwić nikogo, kto czytał cokolwiek Grabińskiego, ale i tak należy mocno ten aspekt podkreślić - porażający opis przybywającego do miasta podłego elementu i wynaturzeń, jakie z sobą sprowadza czy z drugiej strony piękny opis polskiej jesieni. No i jestem ogromnym fanem Pawła Kuternóżki. To jest chyba najbardziej precyzyjny aspekt przedmiotowego dzieła, nadto uderza on w moje osobiste zainteresowania i estetykę, nadto kojarzy mi się również z pewną bardzo przez mnie lubianą, amerykańską powieścią grozy. Jestem pewien, że entuzjasta gatunku będzie w stanie z łatwością rozpoznać, o czym mowa.

Co najważniejsze, czuję, że Cień Bafometa jest książką, która mogła stać się kultową. Nie pojmuję, dlaczego Grabiński nie ma takiej renomy, jak najwięksi mistrzowie grozy, bo w niczym im nie ustępował. Czytajmy Stefana Grabińskiego i to nie dlatego, że to polski mistrz, a ja jako Polak czerpię przyjemność z delektowania się elegancką polską prozą, ale dlatego, że to jest po prostu światowej klasy literatura. No dobra, kłamałem. Wiem, czemu tak jest - bo można czytać Poego czy Lovecrafta dla samego horroru, a przy Grabińskim trzeba podjąć chociaż minimum wysiłku intelektualnego, a tego przecież nikt nie lubi. Bo można prześlizgnąć się po Cieniu Bafometa, stwierdzić, że to słabe i gorsze niż Salamandra, a można się zatrzymać, przeanalizować wszystko i jeszcze raz to zrobić i stwierdzić, że to znakomite dzieło. Nie zatrzymam się w tym miejscu, bo Stefan Grabiński jeszcze dla mnie nie zamilkł!

Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

„Księżniczka z lodu”, który wreszcie pękł

Wpaść do „Studni Wstąpienia” i sobie głupi ryj rozwalić

Czy „Kameleon” działa z premedytacją?