„Lodowy kliper” wbił się we mnie, ale czy pozostawi jakiś ślad?
W tym momencie muszę przyznać, że został mi zapewniony duży komfort, bo trylogia Tran-ky-ky Alana Deana Fostera została przetłumaczona na język polski, a mnie udało się dorwać jej pierwszą część, czyli powieść Lodowy kliper. Jeśli poprzednie książki Fostera czegokolwiek mnie nauczyły, to tylko tego, że muszę się zmuszać, by czytać jego dzieła. A szkoda, bo przecież jeżeli ktoś ma solidny warsztat, to gdyby jeszcze byłby dobrym artystą, moglibyśmy otrzymać odnoszącego ogromne sukcesy artystę, nieważne że tworzącego literaturę rozrywkową.
Próbuję wydobyć z siebie chociaż trochę entuzjazmu, mam nadzieję, że ktoś to doceni. Poświęcam się, mimo iż nikt mnie o to nie prosił. A więc - Lodowy kliper! Międzygwiezdny komiwojażer Ethan Fortune i heros kosmosu Skua September, w dramatycznych okolicznościach ugrzęźli na niegościnnej i zamieszkanej planecie Tran-ky-ky i muszą dotrzeć do cywilizacji, żeby uciec. Ale oczywiście po drodze napotkają wraz z towarzyszami na lokalsów i och, czy ja znowu czytam jakąś potwornie nudną wariację na temat Księżniczki Marsa? Nie, to po prostu schemat fabularny smętnego, nieciekawego science fiction, w którym siedzimy na planecie jakichś nudnych dzikusów i musimy być angażowani w ich nieciekawe konflikty. Ale w sumie to chyba nie powinienem być aż tak zniesmaczony, w końcu nawet Ursula K. Le Guin kiedyś wykorzystała ten schemat w cyklu Hain/Ekumena, najwidoczniej był modny. A za czasów mojej młodości może już nie był i przez to nie miałem szansy, żeby go pokochać. Ale pomijając niepotrzebne dygresje, to należy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy historia jest dobra. Nie wiem.
Bo tutaj pojawia się problem, z którego zdawałem sobie bardziej lub mniej świadomie, gdy czytałem pewne inne książki Fostera, mianowicie człowiek ten ma bardzo dobry warsztat pisarski, którego nie potrafi odpowiednio zlokalizować i zaadresować. Prościej - jego pomysły do mnie przemawiają. Nie umiem czerpać z Lodowego kliperu żadnej rozrywki.
Opowiem ci teraz, mój drogi czytelniku, o moich ogólnych przemyśleniach po lekturze. Ciężko okazać entuzjazm, kiedy wchodzi się na stronę autora, mając z nim takie doświadczenia, jakie mam ja, i zdać sobie sprawę, że na liście jego powieści znajdują się (na moment pisania recenzji) sto czterdzieści dwie książki. Przy tak ogromnym dorobku niemożliwym jest, żeby te utwory prezentowały wysoki poziom. Moim zdaniem już taka liczba opowiadań byłaby imponująca, ale powieści? A przecież Foster ma też inne teksty na koncie… Przerażające. Ja mam to czytać? Życia mi nie starczy, ale przede wszystkim nie starczy nerwów!
Wiem, że nikt mi nie każe. Ale chcę. Boję się jednak, że jeżeli każda z tych książek będzie tak interesująca jak Lodowy kliper, to w końcu skończą mi się pomysły na głupie, nie wnoszące nic do istoty sprawy zdania, które mogę wrzucić do recenzji. To oczywiście przesada, bo nieprawdą jest stwierdzenie, że one nie nic nie dają odbiorcy mojego utworu. Dają, pokazują to, jak bardzo byłem zainteresowany czytaniem. O wiele mniej, niż pisaniem tego czegoś. Przesadzam? Nie, po prostu obnażam prawdę. A najbardziej zniechęcające jest, że to dopiero pierwsza część trylogii. Dobrze, że chociaż mam szansę czytać w moim ojczystym języku. I proszę nie myśleć, że może tłumaczenie jest beznadziejnie, bo powtarzam, że to nie forma jest problemem, a opowieść.
Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze
Prześlij komentarz