Na „Planecie wygnania” łatwo być złym

Albo Ursula K. Le Guin wyniosła lekcję ze Świata Rocannona, albo uznała, że tym razem napisze trochę inną książkę. No i moim zdaniem wyszło to Planecie wygnania tylko na dobre, całość jest zdecydowanie bardziej autorska i tak jak poprzednim razem coś tam sobie ponarzekałem, to tym razem szukać musiałem tylko ewentualnych wad.

Kolonia wysłanników Ligi Wszystkich Światów została opuszczona, zapomniana. A przynajmniej oni tak uważają i ciężko ich o to obwinić. Pozbawieni latających statków, związani prawem, zabraniającym im przedstawiać natywnym mieszkańcom planety, Tewarczykom swoje osiągnięcia technologiczne, powoli zatracają swoje dziedzictwo i to pod każdym względem. A co zostaje? Typowo osiadły styl życia, odporność na planetarne drobnoustroje oraz inność, która tylko potęguje antagonizmy, które powstają między nimi a lokalsami. Ci są dość prymitywną cywilizacją, mocno związani zupełnie różnym od naszego ziemskiego, niezwykle długim cyklem pór roku. Dodatkowo jest też jeszcze jedna, bardziej widoczna i oczywista rzecz - koloniści, farbornowie są ciemnoskórzy, a lokalsi biali, przez co jedni ludzie nie ufają tym drugim ludziom. Jednakże są jeszcze trzeci, gaalowie, koczownicy i barbarzyńcy, który tej zimy ponownie przejdą przez ziemie białych i czarnych ludzi i ponownie zaatakują, ale tym razem może nie udać się ich odeprzeć. Jedynym ratunkiem może okazać się niepewny, pełen braku zaufania sojusz. A zatem fabuła na jej najbardziej podstawowym poziomie znowu bardziej kojarzy się z fantasy niż ze science fiction, i to jeszcze silniej niż w Świecie Rocannona. I to nawet biorąc pod uwagę, że jesteśmy świadomi, z czym mamy do czynienia, bo Le Guin tego nie ukrywa.

No ale tym razem nie koncentrujemy się aż tak bardzo na tym podstawowym poziomie, w tym wypadku przygotowaniach do walki i walce, bo wszystko to oczywiście służy motywom powieści. Tym jest oczywiście wygnanie, co to słowo w ogóle oznacza (w oryginale książka nazywa się Planet of Exile, co pozwala interpretować go szeroko), ale Le Guin pochyla się też nad szeroko pojętą obcością, także w ramach swojego ludu i miejsca, które trzeba w nim znaleźć, rasizmem, zmianą czy przystosowywaniem się. Fabuła jest więc tylko pretekstem do opowiedzenia nam o bohaterach, tym, kim są, jakie decyzje podejmą i czemu je podejmą. W tym kontekście autorka odniosła pełny sukces. No bo nie chodzi o to, by zgadzać się z prezentowanymi postawami, czasami nawet nie chodzi o to, żeby nie zrozumieć, ale żeby zrozumieć, skąd wypływają poszczególne postawy.

Oczywiście można o tym wszystkim zapomnieć i patrzeć na Planetę wygnania tylko jako na historię o walce z gaalami, z tym że wtedy zostalibyśmy z przewidywalną książką ze słabym zakończeniem. A tak to mamy zakończenie porównywalnie piękne z tym z Komety nad Doliną Muminków.

Reasumując dochodzę do fundamentalnej konkluzji - Ursula K. Le Guin już na etapie drugiej powieści pokazała, że była fenomenalną pisarką, bo piszącą precyzyjnie i z celem, do którego nie bała się dążyć. No bo czy ta książka ma coś wspólnego ze Światem Rocannona? Przecież dzieje się w tym samym świecie przedstawionym, więc pewnie tak. No ale nie bardzo, Planetę wygnania można czytać niezależnie i zachęcam do tego. To powieść kompletna. A teraz - więcej Ursuli K. Le Guin! Twórczość tej kobiety podlega uznaniu jako nasze kulturowe dziedzictwo i pomnik ludzkiej cywilizacji.

Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

„Księżniczka z lodu”, który wreszcie pękł

Wpaść do „Studni Wstąpienia” i sobie głupi ryj rozwalić

Czy „Kameleon” działa z premedytacją?