„Anne z Avonlea”, w sumie nadal jest z Zielonych Szczytów

    Lucy Maud Montgomery nie dała odetchnąć swoim czytelnikom i już w następnym roku po Anne z Zielonych Szczytów ukazała się kontynuacja Anne z Avonlea. Tytuł może być dość mylący, bo przecież w pierwszej części główna bohaterka również mieszkała w Avonlea i kiedy byłem mały, zawsze mnie to zastanawiało. No ale teraz jestem już starszy i widzę jakiś sens, także tytuł urósł w moich oczach, za to sama książka podoba mi się już zdecydowanie mniej.


    Poprzednia książka zakończyła się w ten sposób, że Anne miała szansę wyjechać na studia do Redmontu, ale tego nie zrobila, bo Matthew umarł, a Marilla dostała ostrzeżenie od lekarza, że nie może wysilać wzroku, inaczej go straci. Anne przyjmuje więc pracę w lokalnej szkole, zostając w Avonlea. Przy okazji angażuje się w życie społeczne - staje się jedną z założycielek Koła Entuzjastów Avonlea, opiekuje się bliźniętami Dorą i Davym, które wzięła do siebie Marilla no i oczywiście uczy swoich podopiecznych. Generalnie ma co robić. No o tym jest ta książka, a kończy się… no kończy się w wiadomy sposób. I to jest swoją drogą kuriozalne. Anne z Avonlea sprawia wrażenie takiego typowego fillera. Jakby Montgomery kończąc pierwszą część postanowiła, że w sumie ma trochę historyjek o Avonlea do opowiedzenia i żeby je opowiedzieć, opóźni wyjazd Anne. Także pod koniec Anne z Zielonych Szczytów panna Shirley osiągnęła wiele, zaczęła nawiązywać romantyczne relacje z Gilbertem i szykowała się do wyjazdu do Redmontu. Natomiast pod koniec Anne z Avonlea… osiągnęła wiele, zaczęła nawiązywać romantyczne relacje z Gilbertem i szykowała się do wyjazdu do Redmontu. To jest żenujące i tak bardzo widoczne, że nie wierzę, iż Montgomery mogło to wyjść przypadkowo. Także całościowo część druga cyklu jawi się jako pozbawiony sensu zbiór historyjek. I ja rozumiem, że życie często tak właśnie wygląda, ale to jest powieść. Także jestem w stanie uwierzyć, że autorka pisała to bez pomysłu i tylko dla pieniędzy. To przykre.


    Jest jeszcze jedna rzecz, która mi bardzo przeszkadza. Otóż w pierwszej części straciliśmy tę świetną protagonistkę, jaką była młodziutka Anne. W kontynuacji panna Shirley jest już w miarę dorosła i przez to Montgomery wciska nam tu inne dzieci, które mają gadać głupoty i rozśmieszać czytelnika. To naprawdę widać. No i jak wspominałem, Anne nie bardzo się tutaj zmienia. Że uczy się odpowiedzialności? To było w pierwszej części.


    Mimo kilku całkiem fajnych momentów i paru bardzo mądrych zdań czy też sytuacji, całościowo Anne z Avonlea pozostaje książką nieudaną. Nie wiem, czy słabą, ale na pewno nie jest to kontynuacja, która odniosła sukces. Wydaje mi się, że Lucy Maud Montgomery powinna była dać sobie więcej czasu, ponieważ są w tej książce elementy bardzo dobre i ja wierzę, że autorka może dać mi jeszcze bardzo dużo dobrego. No ale nie w tym wydaniu, bo tutaj jakoś nie czuć w tym wszystkim szczerości. Także po wielkim sukcesie przyszedł czas na zawód, niestety. Jeśli jesteś fanem Anne sięgniesz na pewno, a jeśli ci się pierwsza książka nie podobała, to druga też nie powinna. No chyba, że drażniło cię tylko to, że główna bohaterka jest dzieckiem - tym razem nie jest, może więc przypadnie ci do gustu.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka