„Wojny urojone”, jak prerozumienie idei powieści

    Muszę się przyznać, że byłem trochę uprzedzony do twórczości Andrzeja Ziemiańskiego i bałem się, czy będę w stanie podejść racjonalnie do jego książek. Wydaje mi się, że udało się podołać temu trudnemu zadaniu i chociaż mam zamiar krytykować Wojny urojone, to jednak moje zarzuty nie tyczą się tego, co się spodziewałem zastać w powieści. I jest to nauka dla wszystkich, którzy są do czegokolwiek uprzedzeni. Nie każda książka Katarzyny Michalak musi być słaba, nie każdy kryminał musi być nudny, nie każda książka Stephena Kinga czy Williama Whartona musi być dobra. Bardzo lubię się rozczarowywać, ponieważ to redukuje moje spojrzenie na świat i czyni mnie lepszym, bardziej racjonalnym człowiekiem. A teraz zabieram się do złego, brzydkiego hejtu.


    Statki kosmiczne Centaur oraz Vega są już stare. Pojawia się więc pomysł powrotu na Ziemi, jednak ta milczy. Brak sygnałów, brak wiadomości. Rodzi się więc zasadnicze pytanie - co się stało? No właśnie - ludzie na Ziemi nadal są, ale zmienili się. I tak właśnie rozpoczyna się ta historia. Poznamy Fletchera, z którym będziemy od tej pory się szlajać, poznamy także innych bohaterów i jakoś ta historia się toczy. No właśnie - jakoś, ponieważ Ziemiański w ogóle nie ma zamiaru nas czymkolwiek zainteresować. Ja wiem, że powieści science-fiction mają tendencję do olewania tematu pobudzenia w czytelniku zaciekawienia samym prowadzeniem historii, ale Wojny urojone nie oferują nic w temacie filozofii czy rozwoju nauki. Jeśli mają być tylko prostą, miłą rozrywką, to autorowi nie wyszło. Wprawdzie wyjaśnienie tego, co się na Ziemi stało jest nawet interesujące, to przychodzi to za późno, bym zdążył tę powieść polubić. Zresztą Wojny urojone są na tyle krótkie, że mało tutaj czasu na cokolwiek. Może to i dobrze, przynajmniej nie trzeba się szczególnie męczyć podczas czytania.


    Dialogi są okropnie nudne. Najgorsze jest jednak to, że czasami ma się wrażenie, że bohaterowie rozmawiają ze sobą o rzeczach, o których oni dobrze wiedzą. No spoko, ale ja nie wiem, ja nigdy nie znalazłem się w ich sytuacji, nie jestem nimi. I tak, zdarza mi się często narzekać na chamską ekspozycję, ale kiedy nie wiemy zupełnie nic, to także pozostajemy sfrustrowani. Przekłada się to też na jakąś dziwną antypatię Ziemiańskiego do opisywania nam świata. Ja zdaję sobie sprawę, że to zależy od indywidualnej wyobraźni czytelnika, że ktoś sam sobie coś dopowie, a inny pozostanie zirytowany. Ale tutaj momentami nie ma zupełnie nic. Nie wiemy jak wygląda ten świat, a skoro ma on kontrastować z tym znanym naszym bohaterom, to nawet obiektywny narrator powinien jakoś odnotować jakieś zmiany.


    Czytając Wojny urojone miałem taką niezbyt przyjemną autorowi myśl w głowie - gdybym ja się zabierał za napisanie książki (a zdarzyło mi się i to nie raz), to przeczytałbym najpierw parę książek, żeby się dowiedzieć jak to się w ogóle robi. I oczywiście są powieści, które łamią wszelkie zasady (patrz na Pałubę Irzykowskiego), ale nawet autorzy takich dzieł zapoznawali się ze sztuką od podstaw. Zresztą, Wojny urojone nie są żadnym dziełem, to po prostu nudna powieść science-fiction, która nie ma nic do zaoferowania. Przykro mi, ale nie mogę jej polecić. Jednak zaznaczam, że lektura nie sprawia jakiegoś szczególnego bólu.

 

    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Billy Summers” - opowieść o zagubionym człowieku

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu