„Blask fantastyczny” oślepi, spopieli, zamieni w niecnego potwora

Zaistniała dość zabawna sytuacja. W recenzji Koloru magii Terry’ego Pratchetta stwierdziłem, że nie mogę ocenić, czy to dobra książka, bo potrzebuję kontekstu, dalszego rozwijania Świata Dysku i porównałem trudną pozycję, w jakiej zostałem postawiony do tego, co czułem recenzując Diunę Franka Herberta. Mesjasz Diuny faktycznie otworzył mi oczy i horyzonty, ale niestety Blask fantastyczny nie jest dla Świata Dysku tym samym co Mesjasz Diuny dla Diuny. A dlaczego? A bo Świat Dysku mógłby się na tej książce skończyć. Wszystko zostało już opowiedziane i możemy się rozejść. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tak się nie stało, ale mogło.

Poprzednia część zakończyła się dość spektakularnym i dosadnym w skutkach lotem i upadkiem. Ale Dysk jeszcze nie skończył z nieudacznikiem Rincewindem, turystą Dwukwiatem i jego pędzącym bagażem. Wielki Żółw A’Tuin, który na swoim grzbiecie utrzymuje cały Dysk, obiera bowiem kierunek na ogromną, czerwoną gwiazdę, która, jeśli nikt temu nie zapobieże, spopieli wszystko, co żywe na Dysku. Tylko jedna osoba może zapobiec, a jest nią oczywiście Rincewind, w którym osiadło ważne zaklęcie. Dlatego też staje się celem polowania czarodziejów, którzy chcą z niego zaklęcie wyrwać - z użyciem tasaka, jeśli będzie trzeba. A dodatkowo mamy także inne ciekawe rzeczy typu sławetny Cohen Barbarzyńca, szaleńcze, druidzkie rytuały, wielką ucieczkę, rozruchy czy plan wywrócenia systemu władzy magów. I tutaj Pratchett naprawdę mnie zaskoczył. Przyzwyczaiłem się już do sposobu, w jaki prowadzi on narrację w swoich książkach - nie bardzo mi ona odpowiada, przypomina bowiem dokonania Douglasa Adamsa w jego cyklu Autostopem przez Galaktykę, z tym że tamte książki są o kilka poziomów lepsze od tych Pratchetta i co równie ważne, o wiele, wiele zabawniejsze. No ale w Blasku fantastycznym pan Terry trochę zrywa ze schematem. Fabuła jest o wiele bardziej zwarta i konkretna, a zakończenie wielkie i znaczące. Przede wszystkim poznajemy cel podróży wielkiego żółwia a wątki zostają zakończone. Nadto pewien aspekt finału bardzo przypomina mi Najdalszy brzeg Ursuli K. Le Guin. Nie było to negatywne skojarzenie.

No dobra, ale fabuła to jedno, a wszechobecny humor to coś innego. No i tutaj nie jestem zadowolony. Pratchett stara się i naprawdę to doceniam, bo humor jest różnorodny, przez co dość uniwersalny. Śmiałem się, ale humorystyczne fragmenty są równie często zabawne co bardzo suche i to w ten sposób, który mnie w ogóle nie satysfakcjonuje. Czy to wpływa na jakość książki? Trochę tak, ponieważ ciągłe robienie sobie jaj z rzeczy ważnych sprawia, że autor sam zmniejsza stawkę i powagę opisywanym wydarzeniom. Dlatego dobrze, że już na koniec tego tyle nie ma, ale na przykład mamy tutaj żart z pedofilii. Ktoś może się za to obrazić. Natomiast żartu z udziałem nekrofili w ogóle się nie spodziewałem, aż musiałem przeczytać ponownie, bo przez moment wydało mi się, że sobie to ubzdurałem.

Cieszę się, że wreszcie mogę z całkowicie czystym sumieniem polecić książkę Terry’ego Pratchetta. To mnie nastraja pozytywnie i chyba po raz pierwszy z chęcią sięgnę po jego kolejne dzieło. Dobrze, jest coraz lepiej, więc oby tak dalej, chcę się zachwycać! Wprawdzie mogłoby być zabawniej, ale humor to kwestia czysto subiektywna, Pratchett nie miał przecież prawa wiedzieć, co mnie bawi.

Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

„Księżniczka z lodu”, który wreszcie pękł

Czy faktycznie może ich łączyć „Wyłącznie interes”, skoro on jest jak drzewo?

„Dziewczę z sadu” w końcu z niego wyjdzie, zostawiając za sobą dziecięcą niewinność