„Dziewczę z sadu” w końcu z niego wyjdzie, zostawiając za sobą dziecięcą niewinność
Wspaniała powieść Lucy Maud Montgomery! Obowiązkowa pozycja dla fanów cyklu o Anne Shirley/Blythe! Jak się widzi takie komentarze, można się obawiać, że ma się do czynienia z najbardziej populistyczną opinią, na jaką można się zdobyć. Ale i tak nie pozostawałem uprzedzony, nawet jeżeli Dziewczę z sadu (wprawdzie w oryginalnym tytułe jest Kilmeny of the Orchard, a zatem imię bohaterki, ale kto by się przejmował takimi szczegółami, a posługuję się takim tłumaczeniem, bo w takim tłumaczeniu czytałem) trafiło na kiepski czas w twórczości Montgomery, bo po nieudanej Anne z Avonlea.
Eric Marshall skończył szkołę i ma w planach ustabilizować swoją przyszłość. Starszy przyjaciel i prawie że brat David Baker sugeruje mu, że przede wszystkim powinien się zakochać. Eric ma taki plan, ale oczywiście czeka na właściwy moment. No i zaraz w pierwszym rozdziale mamy już piękny przykład pierwszych problemów, z jakimi przyjdzie się nam mierzyć - autorka ewidentnie nie ma zielonego pojęcia o mężczyznach, bo rozmowy, jakie prowadzą ze sobą Eric i David albo są poświęcone tylko kobietom, albo służą zabiegom czysto ekspozycyjnym. I tak, drażni mnie to przede wszystkim dlatego, że David jest odrażającym, obleśnym samcem i współczuję tej kobiecie, którą on sobie kiedyś wybierze. W każdym razie Eric przyjmuje posadę nauczyciela na kompletnym zadupiu po swoim jakimś innym koledze. I uczy tam sobie fajnie, ale nie ma związanego z tym wątku. Może i dobrze, w końcu dosłownie w poprzedniej powieści Montgomery to mieliśmy. Eric sobie idzie i oho - dziewczę w sadzie. A jakie piękne! Jest to młodziutka Kilmeny, która żyje z ciotką i wujkiem (gdzieś widziałem podobny motyw, z tym że Anne za młodu nie była zbyt piękna) ale problem jest taki, że nie mówi.
Ja bym powiedział, że problemem jest usilnie podkreślana przez autorkę różnica dojrzałości Erica i Kilmeny. Bo że będą razem, to chyba oczywiste. Tu nie ma żadnej pedofilii, ale Eric jest świadomy swoich powinności jako mężczyzna, głowa rodziny, natomiast Kilmeny jest niewinna, skromna, ale pełna godności. A pocałunek sprawia, że umiera dziewczę, a rodzi się kobieta. Przekaz jest zatem jasny - to dzięki mężczyźnie Kilmeny dojrzewa. Dzięki mężczyźnie, który jest w stanie podjąć wysiłek zdobycia kobiety, bo taki Neil (wątek ksenofobiczny, nie ma co o tym pisać) tylko podgląda naszą bohaterkę.
Ale to jeszcze nie koniec, bo mamy też cały wątek braku mowy. No i chodzi o to, że Kilmeny cierpi za grzechy swojej matki, co jest dziwne, bo na tyle ile pamiętam Pismo Święte Nowego Testamentu, to Jezus temu zaprzeczał. Więc protestanccy bohaterowie Dziewczęcia z sadu powinni mieć tego świadomość, czyż nie? No może nie. W każdym razie miłość w końcu przełamuje klątwę, a to najważniejsze.
Książka jest bardzo krótka, ale to w żaden sposób jej nie usprawiedliwia. Lucy Maud Montgomery nie udało się w obranym wymiarze osiągnąć żadnego z upatrywanych celów, przez co otrzymaliśmy dzieło tak infantylne, że już bardziej chyba się nie dało. Czy to zatem książka dla kucharek? Niestety tak. Tę autorkę było stać na więcej. I ja wiem, czemu to tak wygląda - z późniejszych książek pani Lucy wnioskuję, że styl Montgomery działa, kiedy chce opowiedzieć konkretną historię z wyrazistymi wątkami i postaciami oraz nakreśloną problematyką. Dziewczę z sadu to natomiast ckliwa opowiastka.
Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.
Komentarze
Prześlij komentarz