Kiedy „Anioły i demony” proszą do tańca, Dan Brown wywija aż miło
Zastanawiam się nad tym, jak głupim czy po prostu niezorientowanym trzeba być, żeby krytykować Anioły i demony mówiąc, że to książka dla ludzi, którzy chcą się poczuć inteligentni, bo ktoś ich mile łechce ciekawostkami historycznymi i dziełami sztuki. To nie edukowanie jest celem przedmiotowej książki, a dostarczenie czytelnikowi czegoś na kształt tematycznego parku rozrywki - wesołej podróży po Rzymie, pełnej historycznych wątków, ze szczyptą tajemnicy i konspiracji oraz zagadek do radosnego rozwiązywania. Jeśli ktoś szuka prawdy w tej opowieści, to się może rozczarować. Jednakże jeżeli ktoś szuka podniety, to może ją znaleźć. Wydaje mi się, że problem polega na tym, że ludzie podchodzą zdecydowanie zbyt poważnie do wątków historycznych. Nikt się nie czepia, gdy wychodzi jakaś powieść sensacyjna, która opisuje jakieś istniejące w momencie jej wydawania podmioty, które działają w sposób niezgodny z rzeczywistością. Ale gdyby napisać dokładnie taką samą historię, tylko osadzić ją w przeszłości, to odbiór byłby inny. Nie mam pojęcia, skąd to się bierze, bo przecież nikt nam nie próbuje tutaj wcisnąć, że mamy do czynienia z literaturą faktu.
Robert Langdon to historyk, który jednak posiada również dużo innych przydatnych przymiotów. Z tych bardziej interesujących na pewno warto wymienić wybitne zdolności matematyczne. Wybitne, no bo przecież nie zajmuje się tym na co dzień. A co robi? Zajmuje się jakimiś spiskowymi bredniami, wie, kim są iluminaci, taki tajny zakon, co niby już nie istnieje, ale tak naprawdę rządzi światem. Langdon podchodzi do tematu sceptycznie, ale jest ekspertem co do tego tematu - takim prawdziwym, także spokojnie, nie tworzy w swojej piwnicy filmów z żółtymi napisami. No i jest fajnie, aż pewnego dnia zostaje zaproszony Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych CERN, gdzie okazuje się, że iluminaci chyba jednak istnieją, chyba dalej mordują i chyba dalej chcą przejąć władzę nad światem i przede wszystkim wreszcie zniszczyć swojego największego wroga - Kościół katolicki. Robert i dokooptowana mu jako seksowna pomoc Vittoria mają w zasadzie tylko kilka godzin, by dokonać niemożliwego - polecieć do Rzymu, odnaleźć wykradzioną z CERNu niestabilną antymaterię i ją zabezpieczyć, zanim ta wybuchnie i zniszczy cały Watykan. Nie będzie to łatwe zadanie nie tylko za sprawą hasającego po Rzymie, napalonego asasyna, działającego na zlecenie iluminatów i mordującego rytualnie kardynałów, ale przede wszystkim odbywającego się właśnie konklawe. Jest to soczysta opowieść, wypełniona akcją, zaiste fascynująca, a że momentami bardzo głupia i rozpadająca się, to już trudno. Jeżeli cię historia chwyci, to albo tego nie zauważysz, albo (jak mi) nie będzie ci to przeszkadzać. Podobało mi się zakończenie. Rozumiem, że można je krytykować, ale inne opcje byłyby chyba równie głupie.
Natomiast jeśli chodzi o bohaterów, jest słabo i Brown chyba trochę to rozumiał, ponieważ skupia się na wydarzeniach i zwiedzaniu Rzymu, a nie portretach psychologicznych postaci. Wspominałem już, że Robert Langdon to z jakieś powodu superczłowiek, do tego też chyba niezłe ciacho, w trakcie fabuły robi się postacią medialną. Natomiast Vittoria to niezła laseczka, ciągle seksualizowana. I to, jak Brown ją opisał, nie byłoby problemem, gdyby miała jakąś konkretniejszą rolę, gdybyśmy znali ją lepiej. Bo chociaż ma ona momenty, w których może popisać się umiejętnościami i szczególnie z początku robi to ochoczo, to im dalej, tym większym kawałkiem mięsa do przelecenia się staje.
Poprzednia książka Dana Browna nie zachęcała mnie do dalszej lektury jego twórczości, ale Anioły i demony zachęciły pomimo pewnej powtarzalności względem Cyfrowej Twierdzy. Chętnie będę dalej towarzyszył Langdonowi.
Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.
Komentarze
Prześlij komentarz