W „Instytucie” nie ma nadziei

    Od czasu świetnego Przebudzenia nie mieliśmy żadnego czystego horroru ze stajni Stephena Kinga. Czy to dobrze? Oczywiście, że nie, ale to nie jest w tym wypadku istotne. W każdym razie Instytut też horrorem nie jest (ale mi wyszło baitowe rozpoczęcie recenzji!), to powieść science fiction, którą można też dać do poczytania młodszemu czytelnikowi. Na wstępie warto powiedzieć, że opis tej książki brzmi okropnie i przywodzi skojarzenia z pewną inną pozycją w dorobku Kinga, napisaną lata temu. Zresztą polski wydawca nawet się z tym nie kryje - na tylnej okładce deklaruje, że Instytut jest mocny jak To i przerażający jak Podpalaczka. Cóż, ja jakimś turbofanem To nie jestem, a Podpalaczka przede wszystkim jest powieścią sci-fi, a nie horrorem. Tyle że trochę mnie tam straszyła i trzymała w napięciu, a Instytut nie straszy ani przez moment. Drogi wydawco - nie ma pan racji!


    Luke Ellis jest dzieckiem genialnym. No i fajnie mu się toczy życie aż do momentu, gdy mroczni ludzie mordują mu rodziców, a jego samego porywają i przenoszą do tytułowego Instytutu, zamkniętego ośrodku dla dzieci o zdolnościach telekinetycznych i telepatycznych. Tutaj właśnie poddaje się ich badaniom, nawet torturom, żeby wydobyć z nich ich niezwykłe umiejętności. Celem Luke’a będzie ucieczka, ponieważ dorośli wykorzystują dzieciaczki w mrocznych celach. I to brzmi w pewnym aspekcie dość podobnie do Doktora Sen (tutaj również się narzeka, że kiedyś to były dzieci, teraz to nie ma), skojarzenia z Podpalaczką też są oczywiste, ale spokojnie, Instytut stoi na własnych nogach i chociaż jest cholernie przewidywalny, to jednak konsumuje się tę opowieść z prawdziwą przyjemnością. Jednak muszę przyznać, że epilog tej książki jest trochę rozczarowujący. Jako iż King napisał tę powieść dla swoich wnuków, to pewnie nie chciał zostawiać czytelników z przeświadczeniem, że oto za ileś tam lat nastąpi katastrofa.


    Może ta książka ma szansę zrobić wrażenie na kimś, kto jest wyczulony na przemoc wobec dzieci, bo tego jest tutaj bardzo dużo, chociaż niestety scen drastycznych prawie że nie ma. A wynika to z tego, że King obiera tutaj przede wszystkim perspektywę dzieci. Gdybyśmy patrzyli z punktu widzenia tych dorosłych katów, Instytut mógłby stać się mocniejszy i tylko by na tym zyskał. Szkoda. Oczywiście książka wywołuje pewne skojarzenia i chociaż z jednej strony robi to delikatnie, bo nie ma tu dosadnego moralizowania, to z drugiej wspomina się tu o nazistowskich Niemczech, doktorze Mengele. No chyba, że nie wiedziałeś, że rząd jest zły, to wtedy będziesz zaskoczony, zszokowany i posikasz się z wrażenia. Ale nie sądzę, żeby tak było. 


    I to jest w sumie tyle, ile można o Instytucie powiedzieć, ponieważ jest to książka, którą można byłoby nazwać kingową popierdółką. Czy to źle? Nie, w końcu książki tego człowieka czyta się dlatego, że sama lektura sprawia przyjemność. No i kiedy zaczynają strzelać, odczułem ogromną satysfakcję. Także oto kolejna powieść Kinga jest dobra i gdyby miała krwawy, bombastyczny finał, to bym bardzo chwalił. A tak pochwalę tylko normalnie - jeśli jesteś fanem twórczości Stephena Kinga, Instytut powinien zaspokoić twe nienasycone żądze. Jeśli jeszcze go nie czytałeś, po tej pozycji będziesz miał dobre pojęcie o jego stylu.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka