„Ostrze elfów”, a oprócz tego lubi krasnoludy

    Chciałbym w tym momencie cofnąć się w czasie i powiedzieć młodemu Nikowi Pierumowowi, że naprawdę nie powinien przenosić swoich młodzieńczych fascynacji na papier. Już pomijam fakt pojawienia się tej nieoficjalnej kontynuacji legendarnego Władcy Pierścienia Johna Ronalda Reuela Tolkiena, co nie powinno mieć w takiej formie miejsca na poważnym rynku wydawniczym. Wybór właśnie takiego dzieła na debiut nie był dobrym pomysłem. To tak jakbym ja postanowił zadebiutować fanfikiem z Harrym Potterem albo umiejscowionym dawno, dawno temu w odległej galaktyce Star Wars albo opowiedział historię w świecie mojej ukochanej Serii Niefortunnych Zdarzeń. Tak więc moim zdaniem to się nie mogło udać, Pierumow nie mógł osiągnąć sukcesu artystycznego. I co się okazało?


    Minęło trzysta lat od wydarzeń z Władcy Pierścieni i zło ponownie podnosi łeb w Śródziemiu. Naszymi głównymi bohaterami są hobbit Folko Brandybuck oraz krasnolud Torin. Nie wiem, dlaczego nie Thorin. Z początku myślałem, że to błąd w tłumaczeniu, bo pojawia się także imię Tror, ale potem znalazłem Throra, więc… może autor się pobawił w tworzenie nazw. I chociaż bardzo chciałbym ponarzekać na okropne tłumaczenie, z którym miałem nieprzyjemność obcować, to Ostrze elfów momentami zawiera w sobie takie dziwne nazwy, że nie wierzę, by była to wina tłumaczy Eugeniusza i Ewy Dębskich. Chyba że oni tak totalnie nie mieli nigdy nic wspólnego z twórczością Tolkiena. Gdyby to okazało się prawdą, byłbym bardzo zdziwiony i zniesmaczony. Wracając do fabuły - Folko życie sobie spokojnie w Bucklandzie, aż pewnego dnia spotyka tego Torina, z którym wyrusza na wielką przygodę, podczas której spotkają wiele nudnych, pozbawionych charakteru postaci. Fabuła Ostrza elfów to jest jedna wielka kpina z czytelnika. Nawet nie wiem, od czego zacząć. Pierumow ewidentnie nie wie, dlaczego Władca Pierścieni jest tak wybitną pozycją, bo w jego książce bohaterowie tylko idą. Idą przez wsie, są w mieście, potem idą, idą i trafiamy do dobrze znanych lokacji. Lubiłeś gospodę w Bree? No to zobaczysz ją znowu, na dodatek barman i jego pomocnik zbiegiem okoliczności noszą imiona swoich poprzedników znanych z trylogii Tolkiena. Co za przypadek! Lubiłeś podróż przez Morię, Fangorn czy Isengard? Wszystkie te lokacje odnajdziesz również tutaj i będziesz mógł powspominać.


    Najsilniejszymi emanacjami tego problemu są dwa elementy. Po pierwsze - sam Folko (z jakiegoś powodu mistrz łuku, pewnie ma wrodzony talent). Otóż gość bardzo lubi Czerwoną Księgę, dzięki czemu jest chodzącą encyklopedią informacji z Hobbita i Władcy Pierścienia. No i okej, chociaż to wybitnie niepoważne traktowanie czytelnika. To takie ciągłe masturbowanie się do Tolkiena i udowodnienie, że Ostrze elfów nie stoi na własnych nogach. Ale poza tym, to ja tego nie kupuję, ponieważ Folko jednocześnie ma jakieś dziwaczne braki w wiedzy, których nie jestem w stanie wytłumaczyć nawet przy użyciu całych moich pokładów dobrej woli. Po drugie - jest gdzieś w połowie taki moment, gdy nasi bohaterowie przychodzą do kronikarza. I wtedy rozpoczyna się prawdziwy popis ekspozycji. Tak jak Richard O’Brien oddał hołd w Rocky Horror Show właściwie całej popkulturze, tak Pierumow oddaje hołd idei ekspozycji, konstruując jej ostateczną wersję, wzór dla wszystkich entuzjastów beznadziejnych rozwiązań fabularnych. To co się dzieje u tego kronikarza nie tylko żenuje, ale również pokazuje kompletny brak pomysłów autora tej książki, ponieważ jego wizja Śródziemia trzysta lat później jest po prostu nudna i nijaka i nie wychodzi ponad to, co już można było wnioskować z Władcy Pierścieni.


    Fan Tolkiena tylko się zdenerwuje Ostrzem elfów. A co z całą resztą? Moim zdaniem jest to powieść słaba. Nudna, z idiotyczną, polegającą tylko na łażeniu w kółko fabułą, żerująca na Władcy Pierścieni w sposób przekraczający moje wyobrażenia i dodatkowo nie oferując w zamian nic. Z początku byłem nastawiony pozytywnie, ale im dalej, tym gorzej. Na tylnej okładce mojego wydania wydawca napisał, że Pierumow odnalazł nitki wiodące do Środziemia, że świat Tolkiena ukazał wszystkie barwy. To kłamstwo, pan Nik ma zupełnie inny styl i nie czuć w jego pisaninie takiej prawdziwej miłości do Tolkiena, nie czuć, żeby traktował Ardę z wrażliwością i dbałością o szczegóły. Nie, on opowiada swoją własną historię, która raz się klei, raz nie. Także nie chodzi o to, że jestem fanem Władcy Pierścieni i dlatego nie lubię Ostrza elfów. Nie lubię go, bo to okropna powieść.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka