„Żołnierze grzechu” nawet nie śnią, że otrzymają zadanie o takim kalibrze, ale czy warto było pozwolić im szaleć tak?

W ramach najwyższej możliwej dobrej woli sięgam po kolejną powieść Andrzeja Ziemiańskiego i niestety odchodzę rozczarowany. Przydałaby się jakaś odmiana, bo dostajemy kolejną książkę o Wrocławiu napisaną w ten sam sposób, z kolejnym rysem historycznym i z kolejnym zestawem anonimowych bohaterów. To rozczarowanie, bo co by nie mówić o tych „złotych” książkach Ziemiańskiego, to były one charakterne - czy to opowieści o szalejącej, sikającej, rozseksualizowanej Achai, czy też jeszcze gorszej pod każdym względem Toy. W tym momencie odnoszę wrażenie, że pan Andrzej nie bardzo wie, dokąd iść ze swoją twórczością. Oczywiście na samej książce w ramach reklamy autor wspomina, że pisał Żołnierzy grzechu przez całe życie, ale to przecież tylko takie gadanie. Ja generalnie tych not o Ziemiańskim, które dostarcza nam wydawnictwo Fabryka Słów, nie traktuję specjalnie poważnie.

Wrocław, rok 1963. W odciętym od miasta mieście szaleje ospa, a w jednym z zamkniętych szpitali zostają zamordowani przez pewnych oficjeli lekarz i pacjent. W 2009 roku kościelne służby informacyjny otrzymują informację, że bestia znowu szaleje i trzeba coś z tym zrobić - zwrócić się do żołnierzy grzechu, czyli policji. Do rozwiązania problemu zostaje zaangażowana dwójka policjantów, a każde z nich podpadło zwierzchnictwu z innego powodu. Są to starszy, pamiętający czasy socjalistyczne Majchrzak oraz młoda, wyzwolona samica kapitalizmu, Potocka, która poza nowoczesnym umysłem wygląda też nowocześnie - jest bowiem czarnoskóra, co w białym społeczeństwie oczywiście zostaje odpowiednio odnotowane. Na pewnym etapie historii pojawia się kolejny bohater Barski i jego zadomowienie się w opowieści statuuje pewien moment krańcowy.


Bowiem do tego momentu Żołnierze grzechu to była znakomita książka, pełna akcji, tajemnicy i posiadająca bohaterów, o których czytało mi się z zainteresowaniem. Niestety potem pojawia się ten cały Barski, który przez całe lata siedział w szpitalu, będąc praktycznie rośliną. Jego świadome życie skończyło się jeszcze w czasach socjalistycznych, zatem teraz, w tym 2009 roku, trzeba mu wiele wyjaśnić. Niektóre te tłumaczenia są przyjemne, ale podczas zakupów w markecie Ziemiański przesadził. To chyba wtedy odbiłem się od Żołnierzy grzechu. Końcówkę czytałem już tylko na tak zwanym autopilocie. Zanotowałem wielkie wydarzenie i tyle. Pewnie będzie jak w Ucieczce z Festung Breslau - za parę dni już nie będę pamiętał fabuły.


Niezależnie od tego wszystkiego jestem pewny, że recenzowana powieść znajdzie swoich entuzjastów. Ja sam już zdążyłem się przekonać, że pan Andrzej jest w stanie napisać fajną książkę i może kurde w końcu przestanę narzekać. Pisanie tak przygnębiających recenzji nie sprawia mi żadnych przyjemności. Bo można się śmiać chociażby z twórczości Katarzyny Michalak czy Andrzeja Ziemiańskiego, że to nieudolne, głupawe, ale przecież ostatecznie chyba każdy chciałby czytać dobrą literaturę. I tak jak czasami chce mi się czynić mniej lub bardziej udane podśmiechujki, to czasami jestem jedynie zrezygnowany i wynudzony. To jest właśnie ta druga sytuacja. Pisanie takiej recenzji zajmuje też dłużej - nie dlatego, że muszę zebrać myśli, ale dlatego, że muszę zmusić się do wyduszenia z siebie tych wszystkich słów. Tymczasem Żołnierzy grzechu można byłoby również podsumować jednym prostym, wulgarnym zdaniem - nie warto było, kurwa. Ktoś może stwierdzić, że tak nie wypada, ale Andrzej Ziemiański raczej by nie protestował, wnioskując po języku, jakim pisze swoje powieści. Błagam w końcu o coś lepszego!


Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

„Księżniczka z lodu”, który wreszcie pękł

„Ghostbusters” zaczynają się konkretnie - ostro

Narrator „Hart's Hope” być może mityzuje rzeczywistość