„Ghostbusters” są z jednej strony znajomo nudni, z drugiej kuriozalnie wyjątkowi

    Zwykle staram się nie porównywać książki do filmu… jednak w przypadku Ghostbusters niestety nie wiem, czy książka ukazała się wcześniej od filmu. Znalazłem gdzieś informację, że powieść ukazała się wcześniej, nie jestem jednak w stanie tego potwierdzić. Mimo wszystko to nieważne, bo bądźmy szczerzy - każdy zdaje sobie sprawę, które dzieło ma tu pierwszeństwo. Można się zastanawiać, czy film potrzebował oficjalnej adaptacji, ale skoro już książka powstała, to czemu do niej nie zerknąć. Bo ja przecież nie mam absolutnie nic ciekawszego do roboty. W każdym razie napisał to pan Larry Milne. Nie wiem, kim jest, ale jego pozycja chyba nie jest zbyt silna, bo w książce zbierającej oficjalne adaptacje dwóch pierwszych filmów z serii Pogromcy duchów go nie ma. Ciekawa sytuacja, nie powiem, że nie.

    Naszymi bohaterami są doktorzy Peter Venkman, Raymond Stantz oraz Egon Spengler, którzy zajmują się na uczelni sprawami nadnaturalnymi. Niestety ich badania przestają być tolerowane i zostają wyrzuceni, a ponieważ jedynie nauka nie wymaga widocznych efektów, raczej nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić, bo przecież żaden przedsiębiorca ich nie zatrudni. Właśnie dlatego sami zakładają biznes, chcą łapać duchy. Akurat mają odpowiedni sprzęt i wiedzę, więc czemu nie. Pieniądze się znalazły. Na całe szczęście odnoszą w tej branży sukcesy, ponieważ do domu niejakiej Dany Barrett włażą demony, które będą chciały przejąć świat dla tajemnej, złej mocy. Nie jestem w stanie nic powiedzieć o tej historii. Jeżeli oglądałeś film, znasz również fabułę. Może jestem głupi lub nieuważny, ale nie kojarzę, żeby Milne cokolwiek dodał od siebie. No może z pewnym wyjątkiem, ale o tym później. W każdym razie film Pogromcy duchów  to przede wszystkim komedia, dlatego pewne głupotki się jej wybacza. Z książką pewnie byłoby podobnie, tyle że to są te same żarty i te same głupotki. Pojawia się podstawowe pytanie - po co pisać taką książkę? To znaczy ja wiem, po co - żeby film się lepiej sprzedał, ale powieść to przecież sztuka, a celem sztuki nie jest sprzedanie innej sztuki, a artystyczny wyraz. Naczytałem się już trochę tych powieściowych adaptacji scenariuszy filmowych, jednak dzieło Larry’ego Milne’a się wśród nich bardzo wyróżnia. I to nie tylko dlatego, że tak bardzo trzyma się filmowego scenariusza, że czytelnik ma ochotę umrzeć z nudów. Problemem jest również narracja prowadzona w czasie teraźniejszym. Na początku byłem tym pozytywnie zaskoczony, jednak im dalej w las, tym gorzej. Taki zabieg spowodował chyba nieintencjonalne zwiększenie powagi i dramatyzmu. Czułem się tak, jakby mi ktoś opowiadał jakąś dramatyczną historię i naprawdę nie mógł przejść do sedna. Tymczasem to przecież powinna być lekka historyjka do pośmiania się, czyż nie?

    Zabawnie zaczyna być dopiero, gdy książka się kończy, bo wtedy dostajemy jakieś informacje o filmie, jak powstawał i tak dalej. W ogóle są tu wypisani twórcy filmu. Po co? Co to ma wspólnego z filmem? Fotosy to miły dodatek, do tego nie mam pretensji, pomagają sobie przecież wyobrazić to, o czym czytam. Ale w jakim celu umieszczono tu proces powstawania czegoś, czym nie jest ta książka? To już jest taki poziom nieudawania, że wcale nie chodzi o żadne filmy, my tu namaściliśmy przecież rynek wydawniczy wysokiej jakości powieścią, po lekturze której kobiety mdleją, mężczyźni ściskają z podziwem dłonie, a dzieci piszczą z uciechy i kupują zabawki, a co najważniejsze lecą do kina na film… no właśnie. Jestem przekonany, że właśnie tym jednym, poprzednim zdaniem mojej recenzji wykazałem się większą dozą kreatywności, niż Larry Milne w swoich Ghostbusters. Ja mógłbym sobie usiąść do komputera i napisać swoją, jakąś leniwą wersję Pogromców duchów i nie mam żadnych wątpliwości, że wyszłoby mi to lepiej. Także zadajmy sobie następujące pytanie - czy polecam? Mogę na to odpowiedzieć jedynie w taki sposób - skądże znowu. Kończę już, wstydu Milne’owi oszczędzam. Ja rozumiem, że to robota na zlecenie, że nikt tam w szychach nie chce, żeby powieściowe adaptacje filmów były oryginalne… ale błagam, miejmy do siebie i swojej pracy jakikolwiek szacunek!

    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To przykre, że życząc „Spełnienia marzeń!”, mamy na myśli uwolnienie się od patologii, nieszczęść i cierpienia, a nie na przykład kupienie sobie ładnego domu (ale w sumie go nie potrzebujemy, przecież zawsze go dostajemy u pani Katarzyny Michalak za pół darmo)

„Vertical”, czyli chyżo pikujmy dla objawienia!

Oby był to dobry „Omen”