Tom III „Achai” nie zawiera już opisów sikania, ale to nie znaczy, że jest dobry

    Po tym jak Andrzej Ziemiański rozbudził moje zainteresowanie Achają oraz jego poprzednią książką, czyli Achają, przyszedł czas na następną jego powieść, czyli Achaję. No nieważne, w końcu jest na okładce napisane, że to trzeci tom, ale trochę mnie drażni brak osobnego tytułu. Tylko taka moja drobna uwaga, to nie jest przecież problem. Ja rozumiem, że to niby nie jest żadna seria, a po prostu jedna książka, której rozdzielenie na osobne pozycje było wymagane długością… ale po pierwsze to żadne wytłumaczenie, a po drugie niezbyt mnie ten argument przekonuje. Chociaż w tym wypadku faktycznie trochę się czuje, że ten trzeci tom powinien być w tomie drugim, bo przede wszystkim jest o wiele krótszy od poprzedniczek. Ale są też inne powody.


    Teraz powinienem opisać fabułę… ale nie da się. Jest wojna totalna, która zmieni oblicze świata. I spokojnie, mój drogi czytelniku, nie będziesz miał żadnych wątpliwości, że tak jest, bo wszyscy bohaterowie będą ci to mówili raz po raz, że oto koniec epoki, koniec cywilizacji i tak dalej, do porzygu. A potem jeszcze to samo, tylko dwa czy trzy razy więcej. Więc Ziemiański rozpisuje się w opisach bitew, pełno tu strategii, taktyki, mamy również masę przemyśleń filozoficznych, tyle że te są gorsze i nudniejsze niż te z poprzednich tomów Achai. No i nic nie wnoszą. A światotwórstwo jest tak leniwe, że pod koniec cały ten cykl traci właściwie całą swoją tożsamość. Powiedzieć, że Ziemiański zmarnował potencjał, to jak nie powiedzieć nic, koszmarne zwieńczenie trylogii. Chodzi o to, że brak tutaj przeciwwagi. Wszystko jest tu zaskakująco poważne. No i niestety, panu Andrzejowi nie wyszła epickość, do której chyba dążył.


    Ale spokojnie, mamy kolejne wady. Autorowi pokazywanie upływu czasu idzie tak dobrze, że chyba jeszcze nigdy nie czytałem książki, w której byłoby to zrobione równie beznadziejnie. Nie dość, że łatwo pogubić się w tych nudnych opisach, to jeszcze nagle rzeczy się dzieją i mija jakiś czas… jaki? Nie wiem, Ziemiański nie raczył tego powiedzieć. No i brakuje jakichś opisów krajobrazu… nie żebym był tego wielkim fanem, ale takie opisy pomagają czytelnikowi zorientowanie się gdzie właściwie jest i co się dzieje. Na bogów, przecież w tej książce nie ma nawet głupiej mapy, żeby pomóc biednemu czytelnikowi!


    Rozsmakowując się w bitwach, mordach i całym tym wojennym bagnie, autor zapomniał, że wypadałoby bardziej skupić się na postaciach. Achaja miota się w tej książce jak głupia i to można byłoby powiedzieć właściwie o każdym, niestety. Niby wątki Achai, Zaana i Siriusa oraz Mereditha w końcu się zbiegają… ale kompletnie nic z tego nie wynika. To znaczy bohaterowie ciągle mówią, że wynika, jednak czytelnik nie ma okazji przekonać się o tym na własnej skórze. Więc bohaterowie zostali zmarnowani, a epilog sprawia wrażenie, jakbyśmy mieli lubić te żołnierki bez charakteru… no cóż, jeśli miałem się do nich przywiązać, to tak się nie stało. Pojawia się również nowa bohaterka Annamea, nie wiadomo skąd i po co. Niestety przez całą książkę jest pisana w tak groteskowy i przerysowany sposób, że naprawdę nie da się jej przez moment traktować poważnie. W ogóle finale zbierają się wszystkie postacie z całej sagi, nie wiadomo dlaczego i jak i zamiast robić rzeczy, to stoją sobie w milczeniu i pokorze, czy coś.


    Przez nagromadzenie jednych elementów, a kompletnie olanie innych, trzeci tom Achai jest najmniej kompetentną książką Andrzeja Ziemiańskiego. Ja wiem, że ciężko jest zakończyć jakąkolwiek serię, jednak ta książka to jest istna fuszerka. Nie spodziewałem się takiego okropieństwa, książki, która tak bardzo chce, żeby zapomnieć o niej zaraz po jej zakończeniu. No i jasne, dobrze i szybko się to czyta… ale wystarczy na moment się zatrzymać i zastanowić, by całość zaczęła się walić w gruzy. Nie polecam!


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka