„Ziarno prawdy” kryje się w ptysiulkach

    Miałem parę zastrzeżeń co do Uwikłania Zygmunta Miłoszewskiego i z lekką rezerwą podchodziłem do kontynuacji. No bo wychodziłem z założenia, że co więcej ciekawego można opowiedzieć w ramach historii o prokuratorze Teodorze Szackim? No i to jest dowód tego, jak głupi jestem i jak moje głupie nastawienia, że nie przepadam za kryminałami i to w ogóle gatunek literacki nie dla mnie są szkodliwe, bo nie prowadzą absolutnie do niczego innego. Zanim przejdę do recenzji odpowiem na pewne, z perspektywy niektórych ważne pytanie - czy można Ziarno prawdy przeczytać bez znajomości Uwikłania? Jak najbardziej!


    Wiosna roku 2009, Wielkanoc, zimno wszędzie. Prokurator Teodor Szacki obecnie mieszka i pracuje w Sandomierzu. Przeniósł się do tego malowniczego miasteczka, ponieważ miał tutaj nadzieję na nowe wspaniałe życie. Zamiast wspaniałości jest nuda, ponure poranki, podła lura, zapychająca ciastami przełożona i nieufność wobec obcego w lokalnej społeczności Szackiego. Pod murami starej synagogi zostają znalezione zwłoki powszechnie lubianej obywatelki miasta. Skandal! Co więcej, pani prokurator Basia jest zbyt roztrzęsiona, no przecież zamordowano jej koleżankę i dlatego sprawą musi zająć się Szacki. Sprawa szybko kieruje organy w stronę rytualnych mordów, powracają stare polsko-żydowskie waśnie, a Sandomierz zaczyna szumieć. No i to jest ten wątek kryminalny, który jest naprawdę dobry, a zakończenie wypada naprawdę świetnie. Co więcej, Miłoszewski zręcznie kreuje tajemnicę, a przy tym pozwala czytelnikowi samemu rozwiązać tajemnicę.


    Jednak to nie sprawa morderstwa jest w Ziarnie prawdy najważniejsza i autor daje to przez całą książkę mocno do zrozumienia. Na pierwszym planie jest bowiem samo miasto Sandomierz. Miasto na pierwszy rzut oka może nieprzyjazne, sielskie do porzygu, jednak po bliższym zapoznaniu się pokazujące swoje prawdziwe piękno. I widzimy to, bo początkowo prokurator Teodor Szacki ciągle narzeka, jak mu tu źle, ale razem z nim uczymy się, że Sandomierz jest jednak naprawdę fajny. Kwintesencją tego jest moja ulubiona, absolutnie cudowna scena tej książki - czyli moment z ptysiulkami, po którym zakochałem się w Ziarnie prawdy miłością szczerą i czułą. A przy tym należy zauważyć, że Miłoszewski nie stroni od prezentowania nam sandomierskiej społeczności, która dopełnia bardzo lekki ton powieści. Warsztat autora jest znakomity, a wszystko jest okraszone doskonałym humorem - poczynając od rzeczy subtelnych czy naturalnych, bo tutaj nawet słabe żarty potrafią rozbawić (Miłoszewski ma doskonałe wyczucie czasu!), a kończąc na uporczywym określaniu głównego bohatera jako prokuratora Teodora Szackiego, jakby ktokolwiek miał jakieś wątpliwości. I jasne, to się nie wydaje śmieszne, ale w Ziarnie prawdy właśnie jest.


    Jeśli cię to nie interesuje (nie wiem jakim cudem, ale okej, nie oceniam) to sam protagonista również jest w Ziarnie bardzo istotny. Nie jest to już ten antypatyczny facet z Uwikłania, chociaż to przecież nadal ten sam gość. Naprawdę go polubiłem i jeśli miałby pojawić się w kolejnej tak dobrej książce, to chętnie spotkałbym się z nim ponownie. No i ma okazję się wykazać w tym całym śledztwie.


    Podsumowując - polecałem Uwikłanie, jednak miałem do niego pewne uwagi, ale przy Ziarnie prawdy już żadnych uwag nie mam. To doskonały kryminał, a Zygmunt Miłoszewski jawi się jako jeden z najzdolniejszych polskich pisarzy. I piszę to ja, który do kryminałów podchodzę zawsze bardzo krytycznie! Chętnie sięgnę po kolejne powieści tego człowieka i mam nadzieję, że znowu zmieni gatunek, znowu zaprezentuje coś nowego.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka