Marsowe miny z „Drogą Cienia”

    Wiadomo jak to jest z debiutami, może być różnie. I z jednej strony rozumiem ludzi, którzy dają jakiemuś tam autorowi kredyt zaufania po pierwszej, może nie najlepszej książce, bo to przecież pierwszy raz i pewnie następnym razem będzie lepiej… jednak z drugiej strony przecież jest to trochę nieuczciwe podejście. Przyznaję, sam jestem w stanie czasami przymknąć oko na wady jakiejś powieści bo to debiut, jednak czy tak samo mam z Drogą Cienia Brenta Weeksa?


    Durzo Blint jest mistrzem w swojej sztuce, a tak się składa, że jest siepaczem, czyli trudni się zabijaniem. Niezbyt szlachetna profesja, niewątpliwie, ale jeśli ktoś żyje w paskudnych warunkach, to zrobi wszystko, byle tylko polepszyć swój stan. I kimś takim jest właśnie nasz główny bohater, młody Merkuriusz… to znaczy Azoth. Cóż, w oryginale nazywa się Azoth, a w polskim tłumaczeniu inaczej. Brawo, winszuję. Przepraszam bardzo, ale kto wpadł na ten genialny pomysł, żeby komuś zmienić imię? Mam winić tłumaczkę Małgorzatę Strzelec? Nieważne, załóżmy, że idziemy za polską wersją, bo w końcu właśnie ją czytałem. Więc Merkuriusz żyje w okropnych warunkach, ponadto wisi nad nim widmo wykorzystującego go seksualnie chłopaka, który czyha również na jego przyjaciela Jarla oraz młodocianą miłość Laleczkę. Protagonista widzi w Blincie szansę na lepsze jutro, więc zaczyna się wokół niego kręcić. Jednak nie oznacza to, że ta powieść koncentruje się wokół młodego Merkuriusza i jego pierwszych kroków jako mordercy, bo pewnie opisywanie jak to mały chłopak zabija ludzi byłoby zbyt interesujące, prawda? Nie, lepiej zamiast tego skupić się na innych wątkach i cały czas skakać do przodu. Merkuriusz już pod nową tożsamością Kylara Sterna uczy się więc lawirować wśród meandrów polityki wykreowanego przez autora świata, które to doprowadzą go w końcu do zmierzenia się ze ścigającymi go cały czas demonami przeszłości.


    Nawet nie wiem od czego zacząć. Może tak - bardzo często skaczemy w czasie naprzód, ale autor w ogóle tego nie zaznacza, przez co ciągle byłem skonfundowany. Przez to nie jestem w stanie przywiązać się do bohaterów, którzy wraz z upływem lat się przecież zmieniają. Ale również skaczemy od lokacji do lokacji, a ponieważ autor w ogóle nie opisuje świata, w ogóle nie opisuje samych miejsc, to w konsekwencji nigdy nie wiedziałem gdzie jestem i po co autor w ogóle mnie tam zabiera.


    Jeśli chodzi o bohaterów, to są beznadziejni. Kobiety nie mają żadnych charakterów, Durzo jest cały czas kreowany na bezlitosnego mordercę, który ciągle karze Kylara za najmniejsze nieposłuszeństwo, tylko że jak już przychodzi co do czego, to Weeks pokazuje nam tylko te momenty, gdy Kylar okazuje nieposłuszeństwo i mimo nieustannych gróźb śmierci, owa śmierć nie następuje. Przez to ta książka w ogóle nie trzyma w napięciu! Potencjalnie ciekawa postać Jarla została sprowadzona tylko do jednej jego cechy - że jest męską prostytutką, natomiast wielki zwrot akcji pod koniec związany z jednym antagonistą jest wręcz żałośnie śmieszny, jakby autor pisał jakąś parodią.


    Może i jest to parodia, ale jeśli tak, to parodia wyjątkowo nudna. Książka jest wypełniona politycznymi intrygami, z których żadna nie jest ciekawa. Bohaterowie skrywają jakieś bzdurne sekrety i tylko ich ukrywanie jest powodem konfliktów. Nie widzimy żadnej relacji Kylara z Blintem. Nie widzimy również żadnej przyjaźni Kylara z jego najlepszym przyjacielem Loganem. Chyba jeszcze nigdy nie widziałem relacji, o której w takim stopniu tylko by się czytelnikowi mówiło, bez samego jej pokazania. Żenada.


    Jeszcze gdyby to było dobrze napisane, ale nie jest. Próg wejścia jest wysoki (może to wina tłumaczenia, nie wiem) i chociaż sam początek książki jest całkiem okej, to kiedy tylko Merkuriusz zostaje przyjęty na naukę mordowania, to książka zaczyna ostro denerwować. I tak w sumie jest tu tylko jeden dobry moment, mocno komediowa scena z królem. Także nie polecam. Możliwe, że kontynuacja będzie lepsza, ale nie nastawiam się na nic dobrego. W podziękowaniach Brent Weeks pośrednio przyznaje, że woli napisać książkę w pełni autorską, niż gdyby miał to poświęcić na rzecz usatysfakcjonowania potencjalnych odbiorców. No i szanuję, że jest wierny swojej wizji, ale niestety nie powstała z tego dobra książka.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka