„Saints” a wśród nich „A Woman of Destiny”
Książka będąca przedmiotem niniejszej recenzji pierwotnie została opublikowana pod lamerskim tytułem A Woman of Destiny, który biorąc pod uwagę okładkę oraz opis z tyłu nie do końca oddaje istotę dzieła. No i poza tym jest szpetny. My jednak będziemy używać tytułu Saints, który miał być planowany przez Orsona Scotta Carda od początku. No bo de facto jest to właśnie książka o Świętych, czy też, używając bardziej swojskiego określenia, mormonach. Owa Kobieta oczywiście jest główną bohaterką, jednak czuć akcent położony na zaprezentowaniu właśnie przede wszystkim ugrupowania pod pewnymi, wybranymi kątami. To widać praktycznie w każdym aspekcie.
Rodzina Kirkham żyła sobie całkiem dobrze w Anglii, ale oczywiście wszystko kiedyś się kończy, szczególnie jak się ma tak świetnego żywiciela jak ojciec rodziny, który postanawia nagle opuścić dom, zostawiając żonę i dzieci wręcz w beznadziejnej sytuacji. No więc John wybywa, a jego żona Anna oraz dzieci Robert, Dinah i Charlie muszą jakoś przeżyć, kompletnie zmieniając swój styl życia. Trudności przychodzą i odchodzą, cyklicznie skłócając członków rodziny. W końcu jednak przychodzi zmiana, która jest punktem zwrotnym dla Kirkhamów - szerząca się, mormońska wiara. Przekonani przez kaznodzieję, Anna, Dinah i Charlie wyruszają do Ameryki, żeby przybyć do Nauvoo i dołączyć do społeczności lidera Świętych, Josepha Smitha. I jeżeli ktoś wie coś o tych pierwszych dniach społeczności dni ostatnich, to pewnie wie, co się będzie działo później. Jest to książka wyraźnie podzielona na dwie części - pierwsza dzieje się jeszcze przed przybyciem do Nowego Świata i skupia się głównie na trudach życia codziennego świata w trakcie rewolucji przemysłowej oraz wyrzeczeniach, na które muszą godzić się Anna, Charlie i Dinah. Druga część to już opowieść o mormonach. Książka jest długa i napisana w czystym, cardowym stylu, nawet jeżeli pozostaje dość mocno zakorzeniona w rzeczywistości.
A teraz muszę przejść do kontrowersji, ponieważ chociaż uwielbiam Saints, bo to pięknie napisana powieść o wybaczaniu, miłości i chęci budowania lepszego świata, to jednak ma masę problemów. Przede wszystkim porusza ona temat obecny początkowo wśród mormonów, czyli poligamii. Sposób, w jaki Card o tym pisze, jest obrzydliwy i kompletnie idiotyczny. Widać, że bohaterowie nie chcą zawierać takich małżeństw, że się przed tym na każdym kroku wzbraniają i trzeba ich bardzo, bardzo długo przekonywać, że to wola Boga i Bóg każe, więc trzeba. No ale kiedy już to robią, to są tacy szczęśliwi! I w sumie to nie wiadomo, dlaczego, po prostu są, bo wypełnili wolę bożą. No właśnie - Bóg. Orson Scott Card sam jest mormonem i zdecydowanie zabrakło mu chłodnego spojrzenia, ponieważ tutaj trzeba po prostu przyjąć pewne rzeczy. Konwersja bohaterów na wiarę Świętych jest błyskawiczna i kompletnie niezrozumiała. A tak się składa, że oni pod wpływem wiary robią naprawdę poważne rzeczy - już na samym początku mamy tego dowód w postaci powrotu do domu ojca marnotrawnego.
Kolejną źle zrealizowaną kwestią jest demonizacja tych, którzy ośmielili się zakwestionować wiarę Świętych. Tutaj mamy dwie takie postacie - Roberta, czyli oczywiście brata Dinah i Charliego oraz Emmę Smith, pierwszą żonę Josepha. Emma nie jest w stanie poradzić sobie z doktryną poligamii, więc staje się nieprzejednaną przeciwniczką Dinah, niszcząc ich piękną przyjaźń. Z tym że ja, jako czytelnik, całkowicie ją rozumiem, bo jej racje są przekonujące, tymczasem według autora chyba mamy jej postawę skrytykować. Co do Roberta, to on akurat jest napisany bardzo dobrze - najpierw zdaje się być oprawcą, który po odejściu ojca przejmuje kontrolę nad rodziną, ale okazuje się, że to właśnie on był najbardziej racjonalny i to on najbardziej starał się dbać o całą rodzinę, nawet jeśli jego decyzje bywały błędne. Niestety okazuje się mieć twardą głowę i nie mogąc odrzucić nienawiści do ojca, nie pozwala również odejść swojej rodzinie. To najlepszy wątek Saints, niestety po przybyciu do Ameryki Robert znika z kart książki. No i nie można nie odnosić wrażenia, że jego przytyk w stronę Charliego - że ten nigdy nie miał żadnej kobiety - na końcu powieści znajduje swój zaskakujący koniec w postaci wielu kobiet w domu Charliego. Przecież takie głupie komentarze to tylko takie szczeniackie gadanie i robienie z tego wątku w takiej, jednak dość poważnej książce, to trochę głupota.
Mam wrażenie, że nie jestem docelowym odbiorcą Saints - takim jest raczej jakiś amerykański mormon, który nie dość, że będzie kojarzył fakty tutaj zaprezentowane i przywoływane, to jeszcze będzie mógł się zadumać nad historią swojej wiary. Czy ma to dla mnie jakieś znaczenie? Nie. Jest to bowiem świetna powieść, na którą zdecydowanie warto poświęcić swój czas. A co do przywoływanych wyżej zastrzeżeń - one czynią to dzieło tylko bardziej interesującym. Co ważne, to że miałem bardzo dużą przyjemność z lektury i chcę więcej Orsona Scotta Carda, bo mało kto potrafi tak przykuć moją uwagę jak on.
Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.
Komentarze
Prześlij komentarz