„Kolor magii” dzisiaj nie miałby prawa się wydarzyć - mamy przecież internet
Z pewnych powodów bardzo chcę polubić twórczość Terry’ego Pratchetta, także robię sprawne czytu, czytu! Jednak nie oznacza to, że jestem jakoś mniej krytyczny, bo nigdy nikt nie wykształ we mnie żadnego przekonania, że ten pisarz wielkim pisarzem był. Jednak tym razem faktycznie mamy do czynienia z czymś innym, bowiem oto pierwsza książka osadzona w Świecie Dysku, a to oznacza wejście do ogromnego świata, z którego nieprędko wyjdę, o ile kiedykolwiek - bo jednak poza czytaniem Pratchetta trzeba jeszcze żyć i czytać też inne książki, gorsze czy też lepsze.
Oto Świat Dysku! Położony na barkach czterech gigantycznych słoni, które z kolei stoją na wielkim, sunącym przez przestrzeń żółwiu A’Tuinie, który zmierza do Celu. Może żeby parzyć się z innym wielkim żółwiem i doprowadzić pośrednio do zderzenia się dwóch światów? Któż to może wiedzieć, w końcu nawet płeć A’Tuina nie jest znana - nikt nie był w stanie spuścić się wystarczająco nisko poza krawędź dysku, by zweryfikować odpowiednie części ciała. Świat Dysku jest przesycony magią, a więc również szaleństwem i komedią - głównie parodiowaniem pewnych tematów. No i w przypadku tej książki akurat mi najbardziej rzuciło się w oczy nawiązywanie do Jeźdźców smoków Anne McCaffrey, ale pewnie ktoś inny będzie mówił o Lovecrafcie czy oczywiście Conanie Barbarzyńcy. Tego jest bardzo dużo. Jednak odbiegam od sedna. Fabuła wygląda w taki sposób, że wyjątkowo nieudolny i pechowy, de facto niedoszły mag Rincewind spotyka pierwszego turystę Świata Dysku, bogatego Dwukwiata. Jako że Dwukwiat jest wyjątkowo naiwny i ufny, potrzebuje ochrony, szczególnie iż nie ma bladego pojęcia, jak duże bogactwo przy sobie trzyma. Co więcej, jego skrzynia bagażowa została wykonana ze specjalnego drewna, przez co nie tylko potrafi chodzić i pożerać ludzi, ale także jest najprawdopodobniej więcej warta, niż jakiekolwiek skarby, które mogłaby przechowywać. Ponieważ Rincewindowi nic nie wychodzi, a głowę zawraca mu choćby sam Śmierć, mag i turysta angażują się w coraz to głupsze przygody. Generalnie książka nie ma żadnego celu ponad przedstawienie nam Świata Dysku. Problem polega na tym, że przez ogrom informacji nie sposób cokolwiek z tego zapamiętać poza głównymi bohaterami i pojedynczymi motywami.
Natomiast zupełnie inną sprawą jest humor. Ten jest świetny, to zdecydowanie najzabawniejsza książka Pratchetta. Powiedziałbym wręcz, że jest też najlepsza, ale to nie jest szczególne osiągnięcie biorąc pod uwagę to, co prezentował nam wcześniej. Myślę, że Kolor magii jest na tyle interesujący, że może stanowić dobry punkt wyjścia do dalszego budowania interesujących, humorystycznych przygód na Dysku.
Dobra, dobra, ale pozostaje najważniejsze pytanie - czy polecam? Niestety nie. Otóż mimo, iż mam dużo dobrego do powiedzenia o Kolorze magii, to przypomina mi on trochę Diunę. Z tym że Diuna jest tak czy inaczej dobrą książką, jednak przy niej również nie byłem pewny, czy warto było. Dopiero kiedy przeczytam trochę więcej książek Pratchetta, będę mógł się wypowiedzieć. Także ostatecznie te wszystkie recenzje są trochę bezsensowne - bo mogę pisać, że słabo, że mogłoby być lepiej, ale i tak czytam, prę sobie tak powoli do przodu w nadziei, że w końcu będę mógł z przekonaniem stwierdzić, że w końcu było warto. No i warto też zaznaczyć, że mimo wszystko Kolor magii i tak choruje na przypadłość właściwą wszystkim powieściom Pratchetta - im dalej, tym bardziej bełkotliwie się robi. Początek jest doskonały, ale później już jest gorzej.
Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.
Komentarze
Prześlij komentarz