„Dysk” zabrał nam wszystkie możliwe do stworzenia „Warstwy wszechświata”
W przypadku Ciemnej strony Słońca byłem bardzo krytyczny i nie mam zamiaru być tak ostry w przypadku Dysku czy tam Warstw wszechświata. Jednak na dobry początek skupmy się na tytule. W oryginale książka nazywa się Strata, co jest zabawne, błyskotliwe, generalnie doskonałe. Oczywiście ciężko byłoby to w jakiś sensowny sposób przełożyć, więc dostaliśmy Warstwy wszechświata i szkoda, że nie pozostawiono tego tytułu, bo oczywiście Dysk w kontekście Terry’ego Pratchetta jest o wiele bardziej chwytliwy, ale jest też przy tym dość leniwy i może wywoływać negatywne pierwsze wrażenia. Ze mną tak było, poprzednia książka Pratchetta miała przyjemny tytuł, a jak sięgał po Dysk, robiłem to raczej z przymusu. No, więc wreszcie dotarłem do momentu, w którym twórczość pana Terry’ego zaczęła zmierzać ku dziełu jego życia. W końcu dzisiaj właśnie tak się reklamuje tę powieść - że to tu pojawiły się pomysły, które zostały później rozwinięte w ramach Świata Dysku. Jednak czy warto Dysk przeczytać?
Egzystencja w kosmosie przeszła już na taki poziom, że jedyną sensowną walutą stała się możliwość przedłużania życia. Dlatego właśnie nasza protagonistka Kin Arad ma już ponad dwieście lat i nie spieszy się jej jeszcze do grobu (który, jak sama wie, pewnie przywitałaby w sposób brawurowy, iście spektakularny). Kobieta pracuje w Kompanii, która cechuje się dwiema, bardzo relewantnymi cechami. Po pierwsze posiadają monopol na przedłużanie życia. Po drugie zajmują się budową planet, co jednak, warte podkreślenia, bardzo różni się od procesu terraformowania. Kin stąpa twardo po powierzchni wszechświata, dlatego początkowo nie wierzy w informacje o istnieniu gdzieś tam daleko płaskiego świata. Jednak w wyniku woli autora oczywiście trafia na dysk razem z niedźwiedziowatą przedstawicielką rasy shand o imieniu Silver oraz Marco - żabowatym, identyfikującym się jako człowiek kungiem. Na dysku okazuje się, że bohaterowie trafią w istny tygiel szaleństwa i będą jakoś musieli sobie z tym poradzić.
Zestaw postaci jawi się jako obiecujący i trzeba przyznać, że są one sympatyczne. To chyba drugi z plusów tej książki obok tytułu i na tym niestety trzeba skończyć chwalić. Bo niestety fabuła Dysku jest słaba, chociaż nie tak okropna jak w Ciemnej stronie Słońca. Jeśli, mój drogi czytelniku, coś tam w sci-fi grzebałeś, to możliwe, że opis fabuły coś ci przypomina. Tak, skojarzenia z Pierścieniem Larry’ego Nivena są oczywiście jak najbardziej zamierzone. Z tym że moim zdaniem nic z tego nie wynika. No ale podobnie jak w tamtej książce, otwarcie Dysku jest świetne. Niestety gdy już na płaskość trafiamy, zaczyna się robić bełkotliwie.
I to jest generalnie problem z tymi książkami Terry’ego Pratchetta. Prawdą jest, że Dysk bywa dość zabawny a czasami trafimy na interesujący fragment, jednak co z tego? Całościowo bowiem te powieści przypominają mi nieudolne podróby książek Isaaca Asimova - nieudolne, bo zrobione słabo. To oczywiście refleksje, które mogą zstąpić tylko na tego, który czytał tamte starsze książki i dostrzega, że pióro Pratchetta po prostu nie jest wystarczająco dobre, żeby przykuć uwagę czytelnika. Fantastyka naukowa potrafi zachwycić, jednak jeżeli ktoś chciałby pisać ją podobnie chociażby do takiego Asimova, musi za wszelką cenę chcieć przykuć uwagę czytelnika, skupić się przede wszystkim na tym i w jakiś sposób wyróżnić swoje dzieło. Niech mi ktoś powie, czym niby Dysk się wyróżnia. Panie, ja czytałem Pierścień. Tamta książka była interesująca, zostawiła coś we mnie po jej odłożeniu. A tutaj?
Mam nadzieję, że od tego momentu coś się w twórczości Pratchetta poważnie zmieni.
Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.
Komentarze
Prześlij komentarz