Może i „Mistrz Pieśni”, ale jak na artystę, to Cardowi trochę zabrakło wrażliwości

    Orson Scott Card postanowił przerobić dwa swoje krótkie teksty na powieść i to nie jest coś, czego zaprzestanie. Niestety. No ale dobra, w końcu to nie jest zabronione, a że mi się takie zabiegi nie podobają, to już tylko moja sprawa, natomiast powieść dostaliśmy i trzeba się za nią zabrać. Jest to jednak ciężki przypadek, przejdziemy do tego.

    Porwany we wczesnym dzieciństwie Ansset wychował się w odosobnionym Domu Pieśni o kamiennych ścianach, w których… uczy się śpiewu, żadnych zaskoczeń. Okazuje się, że chłopiec ma niezwykły głos, potrafi odbijać uczucia słuchaczy i wzmacniać je zarówno by tworzyć, jak i niszczyć. Jest więc niezwykle rzadkim Słowikiem (jako iż taki trafia się zwykle raz na parę lat), ale również ewenementem wśród samych Słowików. I właśnie kogoś takiego chce mieć na swojego własnego Słowika sam imperator Mikal. Ansset trafia więc na jego dwór na Ziemi, gdzie tak naprawdę zacznie się jego życie. Konstrukcja fabuły tej powieści nie jest specjalnie udana, jako że Card pokazuje nam całe życie Ansseta i nie tylko jego, a że książka długa nie jest, wiele rzeczy zostało ściśniętych. Tutaj warto się odnieść do późniejszego dorobku pana Orsona - jemu bardzo dobrze wychodzi snucie opowieści przez wiele tomów, kiedy to mamy okazję pogwarzyć sobie z postaciami i poznać je na wskroś. Właśnie tego w Mistrzu Pieśni zabrakło. To skondensowana cardowa historia, która właśnie przez jej rozmiar nie ma szansy być wspaniałą. Napisałbym, że jest po prostu dobra i nawet lekko wzruszająca w tym muzycznym wymiarze, tego jak ważna jest tutaj pieśń… ale nie mogę.

    Niestety Mistrz Pieśni nie jest książką o władzy, o uczuciach, o potędze muzyki, która przełamie nawet najsilniejsze bariery emocjonalne, które sami sobie stawiamy. Jest to książka o tym, jak bardzo obrzydliwi są geje. Oczywiście Card jest zbyt sprawnym pisarzem, żeby pisać o tym bezpośrednio i nie móc w razie czego się bronić, jednak tego nie da się obronić. Jest w tej książce bardzo dużo sytuacji o zabarwieniu pedofilskim, oczywiście we wszystkich biorą udział tylko mężczyźni, ale ostro zaczyna się dopiero wtedy, gdy do akcji wchodzi facet biseksualny, którego i tak wszyscy traktują jako homoseksualnego, a nawet w pewnym momencie odmawia mu się być prawdziwym mężczyzną (nie wiem, dlaczego). Potem mamy scenę seksu i… jest to pierwszy seks Ansseta, w wyniku którego dostaje orgazmu i prawie umiera, by stać się impotentem. Card wymyślił dlaczego się tak dzieje, jednak bądźmy szczerzy - wszyscy wiemy, dlaczego ta scena się w Mistrzu Pieśni znalazła i jakie robi wrażenie. Ansset to bohater poddawany lekkiemu molestowaniu w dzieciństwie, który przez to stał się gejem, jednak jest dobry i mimo iż prawie umarł, to teraz żyje w czystości i taki pozostanie aż do śmierci. Jest to bardzo obrzydliwe przesłanie, kompletnie dyskredytujące Mistrza Pieśni. Ktoś mógłby zauważyć, że przecież to tylko jeden z motywów, a książka ma sobą coś więcej do zaoferowania. Można tak uważać, jednak dla mnie te wątki seksualne są tak prominentne, że ewidentnie były dla pana Orsona ważne. Nie mogę przejść obok nich obojętnie.

    Także podsumowując nie polecam. Może w momencie pierwszego ukazania się na rynku Mistrz Pieśni faktycznie był najlepszym dziełem Orsona Scotta Carda, jednak dzisiaj można go już pominąć. Natomiast jeżeli bardzo lubisz tego pisarza, a nie przeszkadzają ci wskazane przeze mnie tematy, to możliwe, że znajdziesz tutaj dużo dla siebie. Ja znalazłem, ale zachwycony nie jestem.

    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka