„Księżniczka Marsa” Barsoom

    Sięgając po klasykę science fantasy można było się poczuć niepewnie - a przynajmniej ja się tak czułem. Bo tak jak stare science fiction potrafi być aktualne zawsze i ciągle zaskakuje czy zachwyca nowych czytelników, tak science fantasy to jednak trochę inna para kaloszy, zawsze traktowana przeze mnie jakoś tak lekko i może nawet w pewnym stopniu niesprawiedliwie. Dlatego porzućmy uprzedzenia, jakieś nie wiadomo skąd wzięte zgrzyty i potraktujmy Księżniczkę Marsa tak, jak na to zasługuje, czyli indywidualnie.

    John Carter to weteran wojny secesyjnej, który wyrusza razem z przyjacielem na poszukiwanie złota. No i w wyniku tajemniczych wydarzeń zostaje on przeniesiony na Marsa, gdzie dzięki innej grawitacji potrafi między innymi wysoko skakać i w ogóle zyskuje przewagę nad różnymi tubylcami. Tak rozpoczyna się jego wielka podróż, w której zdobędzie miłość, władzę, szacunek, ale również i kolejną wojnę. Natomiast jeśli kogoś interesują losy Johna, to spieszę z informacją, że nie ma o co się martwić, ponieważ książka jest w zasadzie jego relacją, napisaną lata później, kiedy ten już wrócił na Ziemię. Także z góry wiemy jak się to skończy, chociaż należy przyznać, że finał jest zaskakujący i zagadkowy (co w tym wypadku może oznaczać, że nic nie tłumaczy) i jeżeli komuś się Księżniczka Marsa spodoba, na pewno będzie oczekiwał kontynuacji tej opowieści. Wprawdzie sama książka nie pozostawia miejsca na sequele, ale trochę ich powstało, także… no cóż, może będą lepsze.

    Poprzednie zdanie mojej recenzji może coś sugerować. Tak, niestety ta książka mi się nie podobała. Wydaje mi się, że problemem jest sama fabuła. Otóż Burroughs naprawdę dużo rzeczy pokazuje i generalnie światotwórstwo stoi u niego na przyzwoitym poziomie, ciekawie się obserwuje świat Barsoom (po naszemu to jest Mars), jednak problem zaczyna się, gdy przechodzimy do opowiadanej historii. Bo świat przedstawiony to jedno, ale fabuła to coś całkiem innego. Ale nawet ta miałka i w sumie pozbawiona jakiś faktycznie ciekawych problemów historia nie byłaby aż tak dużym problemem, gdyby nie okropni bohaterowie. W sumie to właściwą postacią jest tylko John Carter (ale on jest narratorem, więc nie ma co się podniecać, że jest jakoś przedstawiony), reszta to tylko takie figury, które niby coś, ale ostatecznie nie. I napisałem to w taki sposób nie dlatego, że mi się nie chce wymyślać wyszukanych słów, ale ja naprawdę nie pamiętam, kto tam kim był.

    Zmierzam do tego, że Księżniczka Marsa Edgara Rice’a Burroughsa to książka przygodowa, od której nie należy oczekiwać niczego innego ponad to, że rzeczy będą się w niej działy. Jeśli tylko do tego ograniczysz swoje oczekiwania (czyli będziesz miał gdzieś bohaterów czy fabułę), to może nawet zaskoczysz się pozytywnie. Natomiast ja się nudziłem. Dobrze chociaż, że książka nie jest długa. Niestety nie mam ochoty na zabieranie się za kontynuację czy też inne książki Burroughsa. Może też być jednak tak, że ja po prostu nie przepadam za tak napisaną literaturą - literaturą, w której ważniejsze są wydarzenia, akcja i przygoda niż postacie. Nie wiem, co jeszcze mógłbym napisać. No nie polecam, chociaż wyobrażam sobie, że komuś może się ta powieść spodobać. Może więc warto dać szansę Księżniczce Marsa.

    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To przykre, że życząc „Spełnienia marzeń!”, mamy na myśli uwolnienie się od patologii, nieszczęść i cierpienia, a nie na przykład kupienie sobie ładnego domu (ale w sumie go nie potrzebujemy, przecież zawsze go dostajemy u pani Katarzyny Michalak za pół darmo)

„Vertical”, czyli chyżo pikujmy dla objawienia!

Oby był to dobry „Omen”