„Płonący most”, wielka bitwa i porwania

    Po tym jak Ruiny Gorlanu zadbały o to, żeby postawić solidny fundament pod budowę zadowalającej serii, można było się spodziewać, że kolejna część dostarczy. No i w sumie chyba dostarcza. Z pewnością Płonący most różni się od poprzedniczki. No i sam tytuł jest spoilerem, także jeśli ktoś jest na takie rzeczy wrażliwy, to bardzo mi przykro. Wypisałem ich w tytule recenzji trochę więcej. Nie musisz mi dziękować, drogi czytelniku.


    Po poprzedniej części wszyscy doskonale wiemy, co się musi wydarzyć - wojna! Tak, nasz nikczemny nikczemnik Morgarath (o którym więcej napiszę później) napada na Araluen, także jest nieciekawie. Gilian wyrusza z poselstwem do sprzymierzonej Celtii (bo, jak już wiemy po Ruinach Gorlanu, Oryginalność jest drugim imieniem Johna Flanagana), a towarzyszą mu Will i jego przyjaciel Horace. Niestety, Celtia wita się z naszymi bohaterami opuszczonymi wioskami. Od spotkanej Evanlyn, służki aralueńskiej szlachcianki, która była z wizytą w Celtii (co za przypadek!), dowiadują się, że Celci zostali wyparci na swój półwysep i odcięci od Araluenu. Gilan zarządza w tył zwrot - kierunek na równinę Uthal, gdzie mają zmierzyć się armie króla Duncana i zdrajcy Morgaratha! Starszy zwiadowca jedzie szybciej, pozostawiając trójkę młodych w tyle. Zbiegiem okoliczności Will podejmuje trop wargalów, co pozwala mu odkryć plan Morgaratha, który może doprowadzić do masakry wojsk aralueńskich… tak, chodzi o most. No i w tej książce dzieje się trochę więcej emocjonujących wydarzeń, niż poprzednio. Natomiast pewne rzeczy są trochę głupie. Chociażby to poselstwo do Celtii na ostatnią sekundę, akurat wtedy, gdy przebywała tam pewna dość istotna osoba, która nie powinna w czasie wojny tam przebywać. Nie oznacza to, że historia jest słaba, jest dobra, a zakończenie robi naprawdę dobre wrażenie. Po pierwsze - nie jest ono szczęśliwe i słodziutkie, a po drugie zaskoczyło mnie, jak potraktowano tu pewną postać.


    Z bohaterami jest różnie. Gilan stracił trochę charakteru, robi tutaj za zastępczego Halta. Można to jednak tłumaczyć tym, że w końcu od kogo innego miał przejmować wzorce bycia mentorem, jak właśnie nie od swojego nauczyciela. Will ma tutaj jakąś przemianę, chociaż jest ona trochę zbyt skokowa. Mimo to nie będę narzekał, może być. No bo co ja tam wiem. Problem mam z Horacem, który jest zdecydowanie zbyt potężny jak na swój wiek. Ja rozumiem, że urodzony szermierz, ale chyba są jakieś granice zawieszenia niewiary, tutaj zostały przekroczone. No i jest jeszcze nasz nikczemny Morgarath, który został wykreowany na mistrza zła. I albo to jest brak wyczucia Flanagana, albo celowe sparodiowanie głównego antagonisty. Tak, nie ma ŻADNYCH skojarzeń z Morgothem, to tylko przypadkowa zbieżność imion. Jednak nawet gdyby to pominąć, to Morgarath wygląda jak jakiś lord Sith, dosiada również białego jak śmierć, demonicznego konia, poza tym jest niesamowicie biegły w mieczu. Ciekawe swoją drogą z kim trenował i skąd wziął spaczonego konia. Całkiem serio - chciałbym poznać historię tego rumaka, ciekawe jest co w jego życiu poszło nie tak.


    A powracając do tematu, to myślę, iż Płonący most raczej nie przekona nieprzekonanych. Jeśli w Ruinach Gorlanu brakowało ci akcji, część druga powinna zaspokoić twoje żądze. Fajna, lekka książka i liczę, że kontynuacja będzie równie przyjemna. Bo mimo ułomności, bardzo dobrze się to czyta.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka