„Z mgły zrodzony”, czyli dziwny tytuł, drobna kalka i fajne czytadełko

    Na początek chciałbym odnotować, że bardzo dziwi mnie tłumaczenie tytułu tej książki. W oryginale mamy Mistborn, w samej książce mowa jest o Zrodzonych z Mgły, Zrodzonym z Mgły, natomiast tytuł to Z mgły zrodzony, z jakiegoś powodu napisane małymi literami, mimo iż w powieści jest to określone dużymi. Cholera wie, jak to do końca jest, bo sama książka nie sugeruje, żeby tytuł nie odnosił się bezpośrednio do Zrodzonych z Mgły, ale może ja się mylę i kiedyś zostanę wyprowadzony z błędu. Oby, bo jeśli nie… byłoby to wręcz komicznie żałosne niedopatrzenie polskiego wydawcy. W każdym razie oto druga powieść Brandona Sandersona i znowu dostajemy fantasy, które jest swoją drogą dość podobne do Elantris, chociaż na tyle różne, że ciężko jest się czepiać, iż znowu to samo.

    Ostatni Imperator rządzi twardą ręką swoim Ostatnim Imperium, które oświetla czerwona gwiazda i które jest zasypywane przez popiół. Generalnie to, jak ten świat wygląda, nie jest jakoś przedstawiane przez Sandersona, ale to jest zrozumiałe, bo przecież akcję obserwujemy z oczu postaci, które od zawsze w tym świecie żyły, także one nie mają potrzeby zauważania różnic względem naszego świata. W każdym razie Imperator niby tam uratował kiedyś świat i zanim to zrobił, był całkiem sympatyczny, ale teraz już jest nieprzyjemny. Naszymi głównymi bohaterami są Kelsier, który ma tam przeszłość z Imperatorem, a teraz stoi na czele rebelii ludu oraz Vin, drobna złodziejka, która okazuje się być, podobnie jak Kelsier, który ją ratuje od śmierci z rąk Inkwizytorów, Zrodzoną z Mgły, czyli taką czarodziejką. Fabuła ma na celu przygotowanie postaci do walki z Imperatorem i nie przesadzam, praktycznie cała powieść to przygotowania, nauka magii przez Vin i poznawanie sekretów Allomancji oraz Feruchemii (w sensie tych rodzajów magii). Są tam oczywiście inni bohaterowie, ale oni nigdy nie wychodzą na pierwszy plan. Może wyjątkiem jest momentami Sazed. No i to wszystko jest moim zdaniem problemem, ponieważ zakończenie przychodzi bardzo szybko, szybko dzieją się rzeczy ostateczne i jeszcze szybciej odkrywamy nowe elementy wykreowanego świata. To samo dotyczy się magii - Sanderson kreuje nam tutaj twardą magię i czytelnik wie, że na końcu coś się ważnego okaże, jednak nie jest to nic szokującego. O wiele lepszy i ciekawszy system magiczny był zaprezentowany w Elantris. Ale może pan Brandon jeszcze rozwinie Allomancję i Feruchemię, czy doda coś nowego, bo zakończenie jasno sugeruje, że kontynuacja jest potrzebna, a przed nami jakieś kolejne wielkie problemy.

    Główni bohaterowie są okej i tyle. Nie mam o nich nic więcej do powiedzenia. O wiele bardziej podobali mi się protagoniści Elantris. Tam stawka była większa, sytuacja polityczna ciekawsza, a zagrożenie ze strony wielkiego władcy realniejsze (co jest dla mnie zaskoczeniem, bo przecież w Z mgły zrodzonym Ostatni Imperator jest na miejscu, a nie gdzieś daleko w innym kraju). Z bohaterami tamtej książki spędziłem zbyt mało czasu, a z tymi wystarczająco, jednak okazuje się, że nie było warto. Wolałbym kontynuację Elantris. Ale żeby nie było, że tylko narzekam - tutejszy Ostatni Imperator jest fascynujący.

    Ostatecznie można snuć domysły, iż po ogromie, jakim była powieść Elantris, Brandon Sanderson słusznie założył, że musi trochę inaczej rozplanować swoją pisaninę i dzięki temu dostarczył nam książkę bardziej uporządkowaną, lepiej przemyślaną, niestety pozbawioną iskry bożej. Po prostu mam wrażenie, że świat Z mgły zrodzonego nie jest na tyle interesujący, żebym miał być tym wszystkim tak podjarany jak przy okazji tej poprzedniej książki.

    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka