„Wielki Mistrz” niby ma mieć dużo mocy, ale okazał się pusty w środku

    Trudi Canavan zrobiła kiepskie pierwsze wrażenie Gildią Magów i całkiem dobre drugie wrażenie Nowicjuszką. A teraz nadszedł czas na zamknięcie trylogii. Miałem całkiem pozytywne nastawienie, bo możliwości na dobrą książkę były. A ostatecznie wyszło coś, co stoi trochę pomiędzy poprzednimi częściami cyklu.


    Po tym jak Wielki Mistrz Gildii Magów odkrył, że Sonea odkryła jego sekret, iż ten jest czarnym magiem, wziął on naszą protagonistkę jako zakładniczkę a i przy okazji jego protegowaną. Sonea jakoś sobie z tym radzi, jednak w miarę upływu czasu mistrz Akkarin odkrywa przed nią kolejne karty i dziewczyna zaczyna rozumieć, że prawda jest zgoła inna, niż dotychczas sądziła. Kyralia jest w niebezpieczeństwie i tylko Akkarin może ją uratować, a ponieważ Sonea jest dobra, prawa i chce pomagać biednym, to również pragnie odegrać swoją rolę w tej batalii. Książka wyraźnie dzieli się na dwie części  i to nie tylko dlatego, że dosłownie została podzielona na dwie części. Właściwie to każda z nich mogłaby być osobną powieścią. Ta pierwsza jest całkiem niezła, kiedy to poznajemy Wielkiego Mistrza i generalnie wszystkie wątki toczą się sprawnie, aż do finału, który jest naprawdę dobry i czytałem go z tymi mitycznymi wypiekami na twarzy. Druga natomiast jest o wiele gorsza i przypominała mi tę nudę, którą przeżywałem, gdy w pierwszej części magowie szukali Sonei w slumsach. To jest dość śmieszne, ponieważ dzieje się dużo, akcji jest pełno i tak dalej… ale ja kompletnie tego nie czułem. Problem chyba polega na tym, że Canavan chciała za bardzo. Główny wątek, związany z inwazją na państwo, pojawia się dopiero w tym tomie i to nie od razu, przez co trzeba było poświęcić masę czasu na jego zbudowanie. Mimo to nie jest to wystarczające. To w ogóle był zły pomysł, żeby takie coś wprowadzać. A zakończenie jest okej. To znaczy nie mam na myśli tego w jakim stanie jest Sonea, to było dziwne, nagłe i niepasujące do tej postaci. Chodzi o to czym ostatecznie się zajęła.


    Największym problemem książki jest jednak coraz silniej ogarniająca czytelnika nuda. Wynika ona z tego, że Wielki Mistrz jest po prostu za długi i w pewnym momencie niekończące się dialogi, które nie wnoszą absolutnie nic, zaczynają drażnić. Co więcej, książka jest tak przewidywalna, że dosłownie cały czas czytelnik wie, co się stanie. A bohaterowie mają prawdziwą obsesję na punkcie bardzo skrupulatnego omawiania każdego możliwego tematu. A potem się jeszcze dziwią, że nie potrafią odpowiednio szybko reagować na piętrzące się problemy!


    Skoro już o tym mowa, to odarcie Akkarina z jakichkolwiek tajemnic sprawiło, że stał on się tak samo nudny, jak Sonea. No i jest nawet gorszy od niej, bo nie mówi co mu tam w głowie siedzi. Pozostali bohaterowie to tylko imiona i chociaż w drugiej części jakoś tam kojarzyłem tych wszystkich facetów, to w Wielkim Mistrzu wszyscy zlali się w jedno. Domyślam się, że to również przyczyniło się do pogłębiającej się z każdą przewróconą stroną nudy.


    Zakończenie trylogii rozczarowuje. No i nie nastawia zbyt dobrze na ewentualne dalsze przygody z twórczością Trudi Canavan. Także nie polecam, ale jeśli podobały ci się poprzednie części tego cyklu, to Wielki Mistrz powinien ci się spodobać.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To przykre, że życząc „Spełnienia marzeń!”, mamy na myśli uwolnienie się od patologii, nieszczęść i cierpienia, a nie na przykład kupienie sobie ładnego domu (ale w sumie go nie potrzebujemy, przecież zawsze go dostajemy u pani Katarzyny Michalak za pół darmo)

„Vertical”, czyli chyżo pikujmy dla objawienia!

Oby był to dobry „Omen”