„Roland” nie wita się z otwartymi ramionami

    Cykl Mroczna Wieża to obecnie trochę takie widmo, wiszące nad każdym entuzjastą czytania, który kiedykolwiek słyszał o Stephenie Kingu. Porównania do legendarnego Władcy Pierścieni Tolkiena tym bardziej wywierają presję, przez co jednocześnie rosną oczekiwania. Jednak w końcu, po latach, uznałem, że czas wreszcie się przełamać i sam stanąć pod Mroczną Wieżą, a przynajmniej zostać świadkiem tej epickiej sagi.

    Poznajmy Rolanda Deschaina, ostatniego z rewolwerowców, który przemierza pusty, postapokaliptyczny, pełen zła świat, podążając za człowiekiem w czarnej szacie, który ma mu wyjawić tajemnicę Mrocznej Wieży. Dostaje też nijakiego chłopca do pomocy. I to jest cała fabuła. Wiem, brzmi mało emocjonująco na pierwszy rzut oka, skoro to naprawdę jest wszystko, czego można się po tej powieści spodziewać. Dostajemy wprawdzie na początku jakąś inną historię oraz cały wątek przeszłości Rolanda, ale nie zmienia to faktu, że ta powieść polega na tym, że idą sobie ludzie. W tym momencie mógłbym powiedzieć, że gdyby Roland był dłuższy, to autor mógłby sobie coś porozwijać, ale nie sądzę. Bo czego by o tej książce nie mówić, to jednak jest ona bardzo spójna. Przyznaję, że byłem naprawdę rozczarowany, ale zakończenie ratuje całość, bowiem zapowiada nam coś naprawdę epickiego, tajemniczego i monumentalistycznego.


    Z drugiej strony, jeśli potraktujemy tę książkę jako część serii i zwrócimy uwagę na tytuł, to możemy sobie założyć, że Roland jest tylko i wyłącznie przedstawieniem czytelnikowi tytułowego, głównego bohatera. Jednak czy to wystarczy, żeby usprawiedliwić to, że powieść ta nie działa jako samodzielne dzieło? Muszę przyznać, że mam mieszane odczucia, bo oczywiście, to wada, ale nie mogę doczekać się momentu sięgnięcia po kolejny tom.


    Mówiłem już o spójności Rolanda, ale nie mogę nie wspomnieć o tym niesamowitym klimacie. Obraz pustynnego (nie tylko), zniszczonego świata po nie do końca określonej zagładzie, w którym nasz bohater nie potrafi rozpoznać wynalazków dawnej cywilizacji bardzo uderza w wyobraźnię. Jednak nie ma tutaj, a przynajmniej ja tego nie odczułem, wizji końca ludzkości. Oczywiście, ludzie bywają zdegenerowani, ale nie ciąży nad nimi nieuchronne widmo śmierci. Czy to wada? Nie, wspominam o tym, by się tego nie spodziewać. Nie są to w każdym razie klimaty znane z gry Fallout.


    Nie wiem, czy warto się przemęczyć przez tę książkę. Chociaż warto tutaj zauważyć, że ja nieszczególnie przepadam za powieściami, w których dostajemy wędrówkę do celu i zmierzenie się z przygodami po drodze (pomijając Przygody Hucka). Rolanda można byłoby także zaliczyć do traktowanego przeze mnie chłodno gatunku magii i miecza. No i podkreślam jeszcze raz, że tej fabuły starczyłoby na jakieś porządne opowiadanie, a przy rozciągnięciu jej do pełnoprawnej powieści czytelnik ma wrażenie, że stracił trochę czasu.


    Ostatecznie mam bardzo ambiwalentne odczucia, ale wierzę, że Stephen King jeszcze mnie w tym cyklu zaskoczy. Bez znajomości następnych części cyklu nie jestem jednak w stanie polecić Rolanda. Bo to takie jedno wielkie nic, mamy zbudowanie postaci, która może nawet nie będzie nas w przyszłości obchodzić. Ja nie wiem. Ale wierzę, że po tej recenzji widzisz już, mój drogi czytelniku tej recenzji, czy omawiana powieść ma szansę ci się spodobać. Wiem za to na pewno, że jeśli ktoś nie cierpi stylu Kinga, to Roland na pewno go zanudzi.

 
    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka