Gdy nie można wyjść poza pomysł - „Martwa strefa”
Słyszałem, że Martwa strefa jest dobrą książką. Może nie wybitną, ale satysfakcjonującą. Miała mi się spodobać. I byłem naprawdę pozytywnie nastawiony, nawet nie dlatego, że to „stary” King, albo że sam pomysł wydawał się ciekawy. Po moich ostatnich rozczarowaniach twórczością Stephena Kinga (późniejsze Podpalaczka, Czarny Dom, czy Miasteczko Salem) chciałem po prostu zignorować poprzednie przeczytane przeze mnie powieści tego autora i znowu utwierdzić się w mojej miłości do jego utworów. No i się rozczarowałem.
Johnny Smith jest sobie zwykłym, młodym mężczyzną. Ma ukochaną pracę nauczyciela angielskiego, spotyka się z uroczą Sarą i ma zamiar się z nią związać. Poznajemy naszego sympatycznego protagonistę, zabiera on swą nową dziewczynę na randkę, ale po odwiezieniu jej już do domu, ulega wypadkowi. Uchodzi z życiem, jednak śpiączka zabiera mu prawie pięć lat. Kiedy się budzi, świat wygląda już całkiem inaczej. Wszystko się zmieniło, zmienił się także Johnny. W jakiś sposób uaktywnił się w nim w pełni zmysł jasnowidzenia, przez co zaczynają się jego problemy. I właśnie z tą fabułą mam największy problem. To, co napisałem wygląda na świetną bazę dla rozwoju historii. Można choćby postawić Johnny’ego przed możliwością zarobienia na tym darze. I faktycznie się go przed czymś takim stawia, ale nasz bohater nie ma żadnych wątpliwości, że takie zachowanie byłoby niemoralne i zdecydowanie odmawia. No dobra, ale pewnie King zadba w takim razie o napięcie, rosnące emocje, prawda? W końcu ma to być thriller. Tyle, że nie. Ciągle pluje się w czytelnika nowymi wątkami, które szybko się rozwiązują, by ustąpić miejsca kolejnym. Na około czterysta pięćdziesiąt stron mojego wydania Martwej strefy dopiero sto stron przed końcem zaczął się krystalizować „główny” wątek. Więc co mamy wcześniej? Różne rozmaitości. I myślę, że nie byłoby to takim problemem, gdyby książka była dłuższa i autor lepiej przygotował nas do ostatniej sceny, która jest świetna i jest jedną z nielicznych rzeczy, która się naprawdę tu udała. Mogę także pochwalić pewien zwrot akcji (jeśli mogę to w ogóle tak nazwać), przy którym aż sam się zdziwiłem, że dałem się Kingowi nabrać.
Oczywiście Johnny jest głównym bohaterem i po przy nim spędzimy większość czasu. Nie narzekam, Smith nie wkurza. Podobnie, jak jego ojciec. Jednak cała reszta postaci, to już zupełnie inna sprawa. Żeby się za bardzo nie rozwodzić, wspomnę tylko o dwóch. Po pierwsze - mama Johnny’ego. Ja wiem, że Amerykanie mają trochę inne podejście do religii i kiedy trafi się wśród nich fundamentalista chrześcijański, to nic dobrego nie może z tego wyniknąć. Ale nawet z tą myślą, nie mogłem przestać nienawidzić mamy naszego protagonisty i życzyć jej jak najszybszego opuszczenia kart powieści. Najlepiej prosto do grobu. Po drugie - Sara. Kiedy Johnny budzi się ze śpiączki, ta ma już męża i dziecko, więc nie ma szans na związek z jasnowidzem. I mógłbym się przejąć, ale książka daje jasno do zrozumienia, że w momencie wypadku ich relacja nie była zbyt długa, więc nie wiem skąd to uczucie nagle się wzięło. Jest taka jedna obrzydliwa scena (SPOILER), gdy Johnny i Sara uprawiają seks zaraz obok jej małego dziecka, a potem przyjeżdża ojciec protagonisty i w czwórkę spędzają czas a autor sugeruje bardzo dosadnie, że Johnny może tego dnia potraktować to biedne dziecko jak swoje, podobnie jego ojciec może pobawić się z dzieciaczkiem jak z wnukiem. I to jest zwyczajnie złe, to wykorzystywanie niewinnego dziecka. Co King chciał tym osiągnąć? Żebym zaczął nienawidzić już wszystkich bohaterów tej powieści?
Na pewno ważne są wątki polityczne. Johnny jawi się tu trochę jak zbawiciel narodu amerykańskiego, ale musi przy tym poświęcić swoje życie. Brzmi to mesjańsko, zresztą mama protagonisty pierwsza sugerowała, że Bóg ma wobec jej syna wielki plan, ale w trakcie lektury tego się nie czuje. A jak ze strachem? Mocne są sceny jasnowidzenia Johnny’ego. Widzimy to już na samym początku podczas losowania nagród przy kole fortuny. I to jest chyba druga najlepsza scena w powieści, zaraz po zakończeniu. Słabiej wypada wątek maski. Natomiast jeśli oczekujesz grozy na głębszym poziomie, niż zwykłe straszenie, to musisz się wczuć w klimat książki. Ja niestety byłem zbyt zasmucony fabułą, by docenić atmosferę. Chociaż moim zdaniem, ta też nie jest genialna.
Stylistycznie jest bardzo dobrze, ale to nie forma jest problemem Martwej strefy, tylko historia. No nie udało się Kingowi. Czy warto przeczytać? Jeśli jesteś fanem tego autora, to tak, ale każdemu innemu odmawiam. Ja się bardzo męczyłem z tą historią.
Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.
Komentarze
Prześlij komentarz