„Wielki marsz” jako historia o zatraceniu człowieczeństwa
Przeczytałem już kilkanaście powieści Stephena Kinga i na tym etapie mógłbym się przyzwyczaić do tego, że ten autor jest w stanie sprzedać czytelnikowi dosłownie każdy pomysł, robiąc z tym coś pasjonującego i wartego lektury. Mimo tego, Wielki marsz zachwycił mnie jak mało która powieść króla horroru. Co roku stu chłopców wyrusza w marsz, z którego wraca tylko jeden z nich, zwycięzca. Metę wyznacza miejsce, w którym padnie przedostatni żywy zawodnik. Naszym głównym bohaterem jest Ray Garraty i to z jego perspektywy obserwujemy całe wydarzenie, poznajemy kolejnych zawodników, towarzysząc protagoniście do samego końca. Fabuła nie jest zbyt złożona, ale myślę, że to jej największa zaleta - nieskomplikowana historia, która służy ukazaniu pewnych ważnych problemów. Napięcie cały czas rośnie, przez co książkę można nawet przeczytać nawet jednym podejściem. Do tego popisem jest ukazanie świata przedstawionego - nic o nim nie jest powiedziane czytelnikowi przez chamskie tłumaczeni