„Joyland”, czyli żaden horror

    Nie spodziewałem się, że to będzie aż tak dobra książka! To chyba wystarczy za wszystkie zachwyty, które mógłbym wyśpiewać. Kiedy sięgałem po Joyland, w głowie miałem wizję raczej jakiejś zagadki w wesołym miasteczku, którą trzeba będzie rozwiązać. Jakbym brał się za kolejny odcinek z udziałem psa Scooby Doo i jego przyjaciół.


    Devin Jones zatrudnia się na lato w tytułowym lunaparku. W tym czasie traci dziewczynę i zaczyna być smutny. Dowiaduje się też o morderstwie popełnionym w Domu Strachów i z czasem angażuje się w rozwiązanie tajemnicy tożsamości zabitej tam dziewczyny - szczególnie że pogłoski o jej straszącym w parku duchu okazują się prawdziwe. Czytając taki opis można by się spodziewać, co dostaniemy. Jednak King nas zaskakuje, bo ta książka nie jest horrorem. Owszem, są tu jego elementy, ale także czuć kryminałem. Jestem niezwykle zadowolony z zakończenia. Jest bardzo budujące, chociaż też przykre. I sytuacja nie wyjaśniła się tak, jak się tego spodziewałem, co bardzo cieszy. Moja wizja nie byłaby zbyt udana.


    O czym więc jest Joyland? O zabawie, rozrywce. Przez znaczną część powieści czytelnik obserwuje pracę Devina w parku, na przykład noszenie przez niego kostiumu wielkiego psa. Widzimy satysfakcję z pracy, z dawania innym radości. Jest to naprawdę urocze i choć nie przepadam za takimi historiami, to wkręciłem się w tę powieść jak w mało którą książkę Stephena Kinga. To właśnie wesołe miasteczko jest najważniejszym elementem Joylandu (co powinno być oczywiste po samym tytule). Pojawia się też żargon kuglarski - nie mnie go oceniać, ale autor tłumaczy się z takiego, a nie innego jego zastosowania. Zainteresowanych odsyłam do noty umieszczonej na końcu książki.


    Muszę też ze zdziwieniem przyznać, że nigdy jeszcze nie śmiałem się tak bardzo przy czytaniu króla horroru. Początek książki jest - mam nadzieję, że zamierzenie - czystą komedią. Co chwilę czytałem zdanie, które szczerze bawiło. Natomiast jeśli chodzi o elementy horroru, to książka w ogóle się nie sprawdza. Nie jest ona przerażająca, chociaż kiedy już pojawia się napięcie, to trzyma ono aż do końca. Mamy więc traktować tę książkę jako kryminał? Możemy, ale byłoby to krzywdzące dla tego gatunku. Jest morderstwo, jest dochodzenie do tego, kim jest sprawca, ale protagonista pozostaje w tej sprawie niezwykle bierny i większość roboty wykonuje za niego koleżanka. Cała akcja jest też bardzo szybko zawiązana i rozwiązana, co pozostawia jednak duży niedosyt.


    Co do samego Devina, to chłopak jest sympatyczny i, jako że to on jest narratorem, opisuje wydarzenia z dużej perspektywy czasowej. To pozwala zdystansować się również czytelnikowi, co niestety ujmuje powieści trochę niepewności o los bohatera. Gość przechodzi też przemianę, co może być istotne dla niektórych czytelników. Pozostałe postacie też dają się lubić. Obecne jest tu na przykład dziecko, które widzi więcej niż inni - to, jakby ktoś nie lubił kingowych schematów.


    Niestety książka jest zdecydowanie za krótka. Osobiście chciałbym przeczytać więcej o relacji Devina z Mikiem, jego matką czy osobami pracującymi w wesołym miasteczku. Można powiedzieć, że te szybko budowane znajomości są trochę nieprawdziwe, nierzeczywiste i należało trochę zwolnić. Ale z drugiej strony, wtedy książka nie byłaby jak wizyta w lunaparku - szybka, oszałamiająca, zostawiająca tylko dobre wspomnienia. Zapewniam, że jeśli dasz powieści Joyland szansę, to lektura będzie dla ciebie właśnie takim wspaniałym doświadczeniem.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka