Historia Lisey tak samo tragiczna jak „Historia Lisey”

    Wbrew pozorom nie sprawia mi żadnej przyjemności czytanie okropnych książek, naprawdę. To taki spoiler do treści recenzji, jeśli nie czytasz tytułów, mój drogi czytelniku. No i zasiadałem do Historii Lisey z ogromnym zainteresowaniem, bo wiedziałem, że ta pozycja dzieli fanów Stephena Kinga, a poza tym sam autor jest do niej bardzo przywiązany. Ta ostatnia informacja dla niektórych jest pewnie znakiem ostrzegawczym - uwaga, książka może być bełkotliwa! No cóż, takie książki (osobiste oraz bełkotliwe) King już pisał i wychodziło różnie, więc chyba nie ma co być od początku negatywnie nastawionym.


    Scott Landon, uwielbiany przez czytelników  i ceniony przez krytyków pisarz umarł. Oczywiście ktoś musi po nim posprzątać i to dosłownie. Jego żona, czyli właśnie Lisey porządkuje rzeczy po zmarłym mężu. Jednak nasza protagonistka nie radzi sobie za dobrze ze stratą. Nie radzą sobie też zbyt dobrze fani, bo Lisey nie jest skłonna udostępnić wszystkich nieopublikowanych materiałów Scotta. W takiej sytuacji oczywiście pojawia się ktoś, komu zdecydowanie za bardzo zależy na dostaniu w swoje łapska tych zapisków. I to jest jedna strona Historii Lisey, natomiast druga to coś zupełnie innego, mianowicie zmierzenie się z demonami przeszłości, które nawiedzały związek Scotta i Lisey. Może najpierw omówię wady. Książka jest najnudniejszą powieścią Kinga, a to przez brak akcji. Naprawdę, nie dzieje się w niej praktycznie nic, a jak już coś zaczyna, to znudzony czytelnik nie ma szans się zainteresować. I kiedy przychodzi prawdziwa makabra i trochę grozy, to zamiast czytać z wyszczerzonymi z przerażenia oczami, byłem zawiedziony, że książka mnie nie zaangażowała.


    No ale nie fabułą Historia Lisey stoi. Od razu rzuca się w oczy, że King daje tutaj upust swoim lękom przed napastliwymi fanami i bardzo dobrze, bo kiedy ten pisarz pisze o samym sobie, wychodzi mu to zawsze przynajmniej interesująco. Nie mam o tym nic więcej do powiedzenia, ten aspekt jest zrobiony po prostu dobrze.


    Natomiast mistrzowsko jest zbudowana relacja Lisey i Scotta. Małżeństwo rozmawia ze sobą używając swojego własnego słownictwa. Nie jestem w stanie go ocenić, no bo czytałem tylko polskie tłumaczenie. Mogę natomiast stwierdzić, że te słówka absolutnie nie przeszkadzają w poznawaniu historii, wręcz jest to jeden z nielicznych sposobów w jaki Historia Lisey próbuje angażować! Pomijając słownictwo King stworzył na kartach tej książki relację bardzo intymną, trudną, skomplikowaną, ale również opartą na zaufaniu. I chociaż książka robi wszystko, żeby czytelnika odrzucić, to przyznaję, że ten element został zrealizowany doskonale. Zresztą w ogóle relacje to silna strona tej opowieści, bo mamy też siostry Lisey, które poznajemy z perspektywy naszej bohaterki i wątek z Amandą jest całkiem całkiem.


    Teraz pojawia się najważniejsze pytanie - czy warto Historię Lisey przeczytać? To trudne zagadnienie. Podobają mi się poruszane tematy czy ciężki oniryczny klimat, ale wykonanie i brak jakiejś spinającej to wszystko fabuły naprawdę rujnują dla mnie tę powieść. Wiem, że są tacy, którzy lubią myśleć o tej książce jako o czwartej części trylogii kobiecej Stephena Kinga, jednak ja absolutnie się z tym nie zgadzam. Gra Geralda, Dolores Claiborne i Rose Madder to między innymi bardzo wciągające powieści z kobietą na pierwszym planie. Natomiast w Historii Lisey najważniejsze jest małżeństwo, a nie sama tytułowa bohaterka. No i nie pozwolę na postawienie takiego niemrawego usypiacza obok tamtej wielkiej trójki.


    Pozdrawiam serdecznie, Wilston Qoraqkos.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Powieściozja - z książki „Mroki”

„Pani Ferrinu” nie kończy cyklu

Gdy rozepnie rozporek, ona ujrzy ogromnego, „Wyzwolonego” członka